środa, 29 października 2014

Bielenda. Czarna Oliwka. Nawilżająca 2-fazowa oliwka do demakijażu oczu i ust.

Płyny dwufazowe nie są dla mnie koniecznością, zazwyczaj cały demakijaż załatwiam micelem. Czasem jednak bywa tak, że testuję akurat niezbyt skuteczny płyn micelarny, czy też używam aktualnie dla odmiany mleczka, albo po prostu coś wpadnie mi w ręce i potem wypada to zużyć.

Splot wydarzeń postawił na mojej drodze, (a raczej na mojej półce),  dwufazowy preparat do oczu z Bielendy, w wariancie Czarna Oliwka. Skuszona promocją na serum korygujące tej marki, dobrałam w łączonej akcji, ten płyn za 1 grosz. Skoro był praktycznie gratis, to czemu by nie?

Miałam już kiedyś wariant Bawełna, który według mnie był bardzo poprawny i zużyłam go do końca w dosyć przyjaznych okolicznościach.

Jak spisała się Czarna Oliwka?


Muszę niestety omawiany wariant ocenić gorzej niż poprzednika. O ile mgła na oczach, czy lekkie pieczenie połączone ze łzawieniem, pojawia się w obu przypadkach, co jestem w stanie przypisać do dwufazowej formuły. Tak niestety podrażnienie skóry wokół oczu, szczypanie podczas demakijażu, jak i po nim, jest u mnie nie do zaakceptowania.

Owszem zmywa makijaż, dosyć szybko i skutecznie, choć eyeliner z Kiko jednak zostawia co nieco po sobie, to jednak nie zdecyduję się na niego ponownie.

Każdorazowe podrażnienia skóry powiek są dla mnie niedopuszczalne. Jest to zbyt silna reakcja, którą co prawda mogę załagodzić kremem pod oczy Avene, i szybkim myciem twarzy z wodą, Wam jednak nie polecam tego płynu.

Pieczenie nie wróży nic dobrego, a jeszcze umiejscowione w okolicach oczu, to już sygnał by wystrzegać się delikwenta.

Na całe szczęście jest bardzo niewydajny. Powyższe zdjęcie zrobiłam może po trzech, czy czterech użyciach.



Jakoś straciłam ochotę by wypróbować ostatni wariant - Awokado.

Używacie płynów dwufazowych? Jakie u Was się sprawdzają?

sobota, 25 października 2014

Yves Rocher. Nature Millenaire EDT - marzenie złotej jesieni

Jesień chłodna, może i z przebłyskami słońca, jednak nadal bardzo mroźna w moim odczuciu, rozgościła się chyba na dobre. Kiedy temperatury zaczynają spadać, bezwiednie sięgam też po zapachy o zupełnie innych nutach, mieszczące się w ramach innych kategorii zapachowych.
Wybieram nuty, które potrafią otulić, ciepłe w odbiorze, wirujące przyprawami, nierzadko również dymne, kadzidlane, drzewne.

O jednym z jesiennych zapachów chciałabym napisać w ten weekend.

Mowa będzie o Yves Rocher Nature Millenaire.

Nuty w teorii to irys, cedr, benzoes, piżmo, aromaty drzewne, wetiwer, labdanum.



Zapach ten towarzyszy mi od wielu sezonów, choć wiem że komfort spędzania z nim tej pory roku, kiedyś się skończy, gdyż zapach jest już wycofany. Nie rozumiałam tej decyzji i chyba nigdy nie zrozumiem. Liczyłam że być może kiedyś pojawi się w edycji limitowanej, na święta, czy z innej okazji, wszak tak wiele klientek za nim tęskni, jednak nie doczekałam się.

60ml wody toaletowej, mimo oszczędzania każdej kropli - ubywa, wprawia mnie jednak w tak nazwałabym, harmonijny nastrój, że trudno mi płakać po niej, kiedy jeszcze jest w mym posiadaniu.
Ulotnym staje się fakt, że z każdą chwilą odchodzi.


Już sam flakon to majstersztyk. Miedziany liść tak pięknie obrazujący porę roku, która potrafi być niesamowitą. Skąpany w promieniach słońca, wśród szeleszczących liści - to jest jego miejsce i jego czas.

Lata temu pisząc recenzję na wizaz.pl oddałam to co myślę po dziś dzień o tej kompozycji.
Powielę więc tamte słowa.

Zapach intymny, wielowymiarowy, tak pachnie nostalgia, dusza bogata, pełna wyższych uczuć.
Dymny, klimatyczny, przyprawowy, duszny, a zarazem ciepły, sensualny.

To zapach kobiety znającej swoją wartość, która odbiera świat głębiej, bardziej.
Żyje wśród ludzi, ale jakby była nieobecna, ich troski i rozterki jej nie dotyczą, wśród ludzi, ale we własnym świecie.
Ona widzi świat inaczej, czuje inaczej, nie biegnie za nikim, nie goni, nie czeka.
Jest wrażliwa, widzi więcej, czuje więcej, jednak ludzkie zdanie, ludzka zawiść jej nie bolą, nie ranią.
Spaceruje jesienią po lesie, w promykach zachodzącego słońca, tańczy, biega. Las szumi tak jak ona chce, milknie gdy ona tego rząda. To kobieta tajemnicza, która wzbudza respekt i ciekawość. Ona chodzi swoimi ścieżkami, idzie przed siebie, wśród nas, ale w takim różnym od naszego świecie.



Czuję w nim liście, suche, okraszone dymem palonego w pobliżu ogniska, odrobinę orientalnych przypraw. Zapach tajemniczy, ale nadal ciepły, przestrzenny, niebywale również harmonijny.
Nie ma tu zgrzytów, czy jakiegokolwiek niedopracowania.


Zapach o którym mogłabym powiedzieć IDEAŁ, bo nim właściwie jest.

Jesień z nim, to jesień w najpiękniejszym możliwym wydaniu.


Jakie są Wasze idealne zapachy na jesień?

środa, 22 października 2014

Palladio. High Intensity Herbal Lip Balm. Ramblin' Rose

O mojej miłości do kredek do ust pisałam już wiele razy. Uwielbianie to przekłada się również na kolejne zakupy i tak tym sposobem korzystając z promocji na stronie Yasumi, skusiłam się na kolejną pomadkę w kredce marki Palladio, tym razem wybór padł na kolor Ramblin' Rose.


Opakowanie bardzo estetyczne, a przez przezroczystą nakładkę widzimy dokładnie jaki to kolor (większość firm zatyczkę ma nieprzezroczystą). Ogromnym plusem jest też fakt, że pomadka przychodzi szczelnie ofoliowana. Nie ma możliwości, by ktoś przy niej majstrował.

Trwałość jest niesamowita, jeśli zastygnie na ustach to trzyma się na nich przez długie godziny. Do tego kolor jest bardzo nasycony i głęboki.
Wykończenie nazwałabym kremowym, może półmatowym. Kiedy mam ochotę na błysk, dokładam na środek ust błyszczyk, czasem jaśniejszy, bądź w zbliżonym kolorze, wszystko zależy od efektu jaki chcę uzyskać.

Nie zauważyłam by te pomadki wysuszały usta, dbam o regularną pielęgnację, nie mam więc też raczej problemu z suchymi skórkami, które mogłaby podkreślać.

Kolor Ramblin' Rose jest kolejnym w mojej szafce.

Opisałabym go jako czerwień przełamaną różem, z dodatkiem koralu. W sumie jest tam wszystkiego po trochu i w zależności od światła widzę więcej czerwieni, czasem jest to przewaga malinowego różu, bywa i tak, że pomarańczowe podtony wychodzą na światło dzienne.

Oceńcie same.





Ostatnio sięgam po niego częściej.
Wyraźnie podkreśla usta, ale nie jest na tyle odważnym kolorem, bym nie mogła używać go w ciągu dnia.

Nasycenie koloru jest duże, jest mocno napigmentowany, jednak można nałożyć mniejszą ilość i rozetrzeć palcem, wtedy efekt będzie bardziej subtelny.

To najbardziej trwałe pomadki w moich zbiorach, szkoda że kolorów w palecie jest tak mało, brakuje mi  zdecydowanie zgaszonego, brudnego różu, z pewnością bym się na niego zdecydowała.
Na Targach kosmetycznych kupiłam kolejny odcień, ale o nim za jakiś czas. ;)

wtorek, 21 października 2014

John Frieda. Full Repair - duet dobry, ale bez porywu serc

Ten zestaw John Frieda zostawiłam sobie na koniec testowania tej marki, bo i w nim największe pokładałam nadzieje. Rzeczywistość pokazała, że mogę się jednak mylić, albo też odrobinę zawieść.


Typowo dla kosmetyków tej marki, szampon i odżywka są zamknięte w bardzo podobnych tubach. Rozwiązanie wygodne pod względem zużywania, można bowiem wykorzystać szampon, czy odżywkę bez żadnych problemów, do samego końca. Tuba jest miękka, stabilna i zamykana na klik.

Mniej komfortowe jest już to, że oczy zalane wodą trudno wczytują się w opis, a wolałabym jednak nie pomylić szamponu z odżywką, czy też na odwrót.


Zarówno szampon, jak i odżywkę, oceniam jako poprawne. Nie ma tu peanów pochwalnych, zachwytów i deklaracji natychmiastowego zakupu.

Szampon myje, choć bywały momenty, że nie czułam wystarczającego odświeżenia. Czasem włosy były smętne, oklapnięte, a skóra głowy nie do końca umyta. Dlatego też musiałam posiłkować się raz na jakiś czas, innym szamponem.

Odżywka owszem wygładza włosy, sprawia że łatwo się rozczesują, są miłe w dotyku, do tego śliskie i sypkie. Jednak czasem w duecie z szamponem włosy stawały się zbyt ciężkie, przyklapnięte, brak mi było uczucia świeżości.

Być może oba kosmetyki, powinny być  razem stosowane wyłącznie przez osoby z bardzo suchymi włosami, bez tendencji do szybszego przetłuszczania się przy ich nasadzie.


Z tego duetu zdecydowanie wyżej oceniam odżywkę, wydaje mi się że z innym szamponem stanowiłaby lepszą parę.

O ile kiedyś rozważyłabym może zakup odżywki, tak szampon nie daje mi do tego podstaw. Nie spełnia zadań jakich oczekuje się od kosmetyku myjącego, musiałabym mieć znów na boku drugi, awaryjny szampon.

skład szamponu
skład odżywki

Ze wszystkich stosowanych linii John Frieda, najbardziej odpowiadała mi wersja dla brunetek. Na tę mogłabym zapolować w trakcie świąt, bo wtedy w zestawach, wychodzą korzystniej cenowo.

poniedziałek, 20 października 2014

Dermedic Hydrain3 Hialuro. Peeling enzymatyczny. Skóra sucha, bardzo sucha i odwodniona.

Muszę przyznać że do peelingów enzymatycznych podchodziłam z dużą dozą nieufności. Lubię zdzieraki, więc peeling bez drobinek wydawał się być abstrakcją.
Masowanie skóry peelingiem grubo, czy drobnoziarnistym dawało mi uczucie niesamowitego domycia, oczyszczenia i złuszczenia naskórka, nie chciało mi się wierzyć że wariat enzymatyczny może dawać jakiekolwiek efekty przy mojej skórze. Jest ona bowiem mieszana, ze skłonnością do zanieczyszczania, jednak ze względu na niedoskonałości, czasem lepszym wyjściem był peeling, który delikatnie usunie martwy naskórek, bez roznoszenia bakterii z mocniej zaognionych krost.

Kiedy w moje ręce wpadł Peeling enzymatyczny marki Dermedic, nie pozostało mi nic innego jak spróbować.


Wygląd opakowania tak spójny z resztą kosmetyków z tej serii, opisałabym jako iście apteczny.
Zapakowany jest w dodatkowy kartonik, na którym zawarte są wszystkie niezbędne informacje, a w środku miękka i poręczna tuba, otwierana na "klik"
Zapach znany z innych produktów linii Hialuro występuje i tutaj. Mnie osobiście on nie przeszkadza i nie drażni, jednak jest trudny do opisania i dosyć mocno wyczuwalny.


Peeling ma postać białego kremu, który szybko się wchłania, nawet przy mojej mieszanej cerze. Być może powodem jest też znaczne odwodnienie skóry, stąd spija ona wszystko, co znajdzie się na jej powierzchni.

Działanie jest zauważalne od razu, następnego dnia. Czemu następnego?,  najczęściej decyduję się na zaaplikowanie tego kosmetyku wieczorem. Zdarza mi się więc bardzo często usnąć z ręcznikiem papierowym w ręce, którym miałam zebrać nadmiar, nie robiąc tego. Mimo to nie zauważyłam zapchania porów, czy też żadnych niekorzystnych efektów.

Rano skóra jest rozpulchniona, miękka, gładka i miła w dotyku, w znacznym stopniu znikają również suche skórki. W przypadku tego kosmetyku odczuwam wyważenie między złuszczeniem, a nawilżeniem i delikatną pielęgnacją.


Mam świadomość że przy mojej kapryśnej i problematycznej cerze, sam peeling enzymatyczny nie zda rezultatu na dłuższą metę, odczułabym brak mocnego zdzieraka, serwowanego chociaż od czasu, do czasu. Jednak lubię sięgać po peeling enzymatyczny Dermedic, stanowi on bardzo dobre uzupełnienie rytuału pielęgnacyjnego.

Staram się wpleść go w tygodniowy plan pielęgnacji, decydując się raz w tygodniu na peeling enzymatyczny i drugi raz już mechaniczny, w odstępach kilku dni.

Na chwilę obecną sprawdza się to znakomicie, suchych skórek jest jakby mniej na twarzy, a na tym najbardziej mi zależy.



Z całej oferty Dermedic kusi mnie jeszcze serum i maska nawadniająca. Kiedyś muszą trafić w moje ręce.

Korzystacie z peelingów enzymatycznych przy mieszanej cerze?

niedziela, 19 października 2014

Yves Rocher, Secrets d`Essences, Rose Absolue le Parfum

Dorodna róża, w kolorze głębokiej czerwieni, o pięknych mięsistych płatkach, których aksamitny dotyk pieści ciało. Kwiat, który skrywa tajemnicę, znaczy też więcej niż naręcze innych.
Nasycona czerwień niczym bijące w przypływie uczuć serce, podarowana - rozpala zmysły i jest zapowiedzią czegoś więcej.

Róża potrafi być też wyrafinowaną damą, dystyngowaną, dumną, niczym pani z wyższych sfer.
Taka jest też ta zamknięta we flakonie Yves Rocher, a dokładniej w Rose Absolue w wariancie Le Parfum.



Róża, po stokroć róża. Winna, esencjonalna, oprószona delikatną słodyczą, nieco drzewna, wytworna, nieskalana innymi kwiatami.
Przoduje w nutach głowy, serca i zamyka też zapach w swoich sidłach.

Nie ma mowy o innych kwiatach, róża po nieskończoność, trwająca i niezmiennie panująca.

Zapach bardzo kobiecy, cielesny, stapia się ze skórą i od tej pory staje się twoją częścią. Kusi i każe trzymać się na dystans.

Osoby które unikają zapachu róży w kosmetykach pielęgnacyjnych, nie mają się czego obawiać, nie ma w tym zapachu nawet krzty chemicznych popłuczyn po kilku jej płatkach. To róża, której nie sposób nie pokochać, z tym jednak zastrzeżeniem, że tylko jedno psiknięcie, inaczej kwiat ten nie tylko kłuje, a dusi w szale i amoku.
Zapach bezpieczny, o ile grasz na jego zasadach, a umiar jest jedną z reguł.

Klasyka kobiecej elegancji, dla tych które chcą unieść brodę trochę wyżej i poczuć się kobietą, pewną siebie i znającą swoją wartość.

Lubię mieć go na sobie na specjalne okazje, wymaga bowiem wtedy specjalnej oprawy. Noszony w ciągu dnia  dodaje wytworności i szyku, zmieniając szarą codzienność w namiastkę czegoś wyjątkowego.

 Zakup wymaga więcej gimnastyki, bo jako kolejny z pięknych zapachów Yves Rocher, nie jest już chyba dostępny. Warto jednak poszukać, by móc skropić swoją skórę, mgiełką rozkosznej róży.

poniedziałek, 13 października 2014

Astor, Big & Beautiful Butterfly Look Mascara - nie taki motyl straszny

Tusze do rzęs, to temat rzeka. Kiedyś zachwycałam się silikonowymi, małymi szczoteczkami, na długi czas zapominając o klasycznym włosiu maskar.
Te małe sprawiały wrażenie łatwiejszych w obsłudze, z nimi przestałam mieć problem z umazaną tuszem powieką i zniszczonym makijażem oczu i choć nadal uważam że łatwiej nimi dotrzeć bezpośrednio u nasady rzęs, tak nie unikam już innych, nie neguję ze względu na rodzaj szczoteczki.

Również i maskary o dziwnych kształtach szczoteczek, średniej długości włosia, potrafią dobrze z nami współpracować, choć potrzeba chwili, by nauczyć się z nimi obchodzić.

Dokładnie tak miałam z Astor, Big & Beautiful Butterfly Look Mascara.


Opakowanie z zewnątrz przyciąga wzrok, metalicznym różem, natomiast opływowy kształt, często ostatnio w tuszach spotykany, mnie osobiście denerwuje, lubi się przewracać, brudząc wszystko wokół. 
Estetyczny minimalizm napisów cenię, jednak nigdzie wkoło nie mogłam doszukać się rysunku, jak wygląda jego szczoteczka. Szkoda, bo taka informacja mogłaby choć w jakimś stopniu zapobiec otwieraniu tuszy w drogeriach.

Jeśli ktoś kupił w ciemno, widok tej szczoteczki może przerazić.




Wiedziałam co jest w środku, mimo to szczoteczka okazała się nie lada wyzwaniem.
Kłopotliwym był nie tylko sam jej kształt, co i ilość tuszu jaką nabiera.
Gęsto osadzone, średniej długości włosie, było całe sklejone tuszem. Musiałam każdorazowo zbierać nadmiar, by uniknąć katastrofy na rzęsach, a i tak wiele razy klęłam pod nosem, szybko ratując się grzebykiem Inglot. Trudno operować nią w pierwszych kilkunastu dniach.

Zbyt duża ilość tuszu na szczoteczce, kiedy był jeszcze zbyt rzadki, sprawiała że miałam ochotę cisnąć nim w kąt. Nie poddałam się jednak i nie żałuję.

Po około 2 tygodniach zaczęłam widzieć światełko w tunelu. Tusz delikatnie podsechł, przestał już tak niemiłosiernie sklejać rzęsy, za to bardzo dobrze je podkreślał i rozdzielał, za sprawą gęsto osadzonych włosków.


Nadal uważam szczoteczkę za mocno przekombinowaną, nie bardzo widzę sens aż tylu wywijasów. Mam z natury proste i mocno oporne na podkręcanie rzęsy, więc nawet jakkolwiek wymyślne przykładanie szczoteczki do rzęs nie było wstanie ich wywinąć.

Mimo to nie neguję tuszu, już nie. 
Potrafi podkreślić rzęsy, perfekcyjnie je rozdzielić i wydłużyć, potrzeba tyko cierpliwości i chwili wprawy.

Plusem jest też fakt, że nie osypuje się i nie kruszy w ciągu dnia, nie mam też problemu z ciemnymi smugami pod oczami. Trwałość oceniam więc bardzo wysoko.

Dobry tusz, który wymaga odrobinę chęci i sporo cierpliwości do nauki.


Miałyście z nim styczność? Poradziłyście sobie z trudnymi początkami?

sobota, 11 października 2014

Cacharel. Gloria EDT - Zapach, przy którym odpływam.

Zapach, on towarzyszy nam każdego dnia, ulotny, niedościgniony, nienamacalny. Ten piękny, umila nad poranki, dni i wieczory. Dla mnie istotny po stokroć, on pozwala odetchnąć od rutyny, znaleźć odrobinę szczęścia w szarości poranków, monotonii dni.

Wśród zapachów można znaleźć takie zwyczajne, oczywiste, proste, ładne, ale bez porywów serca. Przechodząc w skrajność, we flakonach czasem kryje się coś, czego znieść nie potrafię, na sobie, czy też na innych w moim otoczeniu. Są wreszcie i takie, które kocham, wielbię i rozpływam się czując je nawet w niewielkiej ilości.

Idealnie skrojone, wyważone, na samo ich wspomnienie czuję błogostan, a na ustach pojawia się nieśmiały uśmiech. Nie wierzycie? Uwierzcie, bo są zapachy, które potrafią przynieść taką radość, którą próżno porównać do czegokolwiek innego.

Takim zapachem, choć właściwsze byłoby określenie go aromatem, jest woda toaletowa Gloria marki Cacharel. Wycofana z produkcji, ale warto poszukać w sieci, by móc sprawić sobie wyjątkowy prezent.

Nuty za wizaz.pl: migdałowa nuta likieru amaretto, bułgarska róża, kwiat hibiskusa
wanilia, biały pieprz z Madagaskaru, drewno cedrowe, bób tonka oraz syjamska żywica



Opakowanie jakie obecnie posiadam to 100ml wielkości tester. Wcześniej byłam posiadaczką 30ml smukłego flakonu wody, oraz mgiełki. 
Flakon nie należy może do wybitnych, ot prosty, zwyczajny, może jedynie zakończenie aplikatora, samego sprayu jest inne, ale szaleństwa w nim brak.

Jednak w przypadku tego zapachu nie ma znaczenia aspekt wizualny, chodzi o porywy serca w kontakcie z samymi nutami, a te są niesamowite.

Już od pierwszych akordów dociera do naszego nosa otulająca słodycz, w żadnym przypadku nie przesłodzona. Zapach określam jako ciepły, dający poczucie bezpieczeństwa, błogości. W jakimś stopniu mogłabym nazwać go jadalnym, nuta amaretto jest wyczuwalna, wybija się na pierwszy plan, nadal jest to jednak zapach kobiecy, mający w sobie dużą dawkę emocji, ale tylko tych pozytywnych.

Próżno szukać wśród wchodzących na rynek zapachów podobnych emocji, te nuty są niedoścignione, ze smutkiem stwierdzam też że zapomniane i niedoceniane, choć wiem że zapach ten ma nadal ogromne rzesze wielbicielek. Na pocieszenie dla nich podpowiem, że dość zbliżone nuty ma Joop, By Night Jette EDP. Identyczne może nie są, ale mają kilka podobieństw, które pocieszą te, których flakony już dawno są puste.

Jesień i zima są tą porą, gdy częściej sięgam po Glorię, idealnie wpasowuje się w chłodniejsze dni. Stanowi dodatkowe otulenie, gdy zimny wiatr przeszywa na wskroś całe ciało.


Naklejka na testerze informuje iż zapach należy do kategorii - fresh oriental, może faktycznie o orientalne nuty się ociera. Dla mnie perfekcyjny w każdym calu, do tego utrzymuje się niewzruszony wiele godzin na skórze czy ubraniach.

Byłby ideałem, gdyby nie to, że ktoś zadecydował o wstrzymaniu jego produkcji.
Nie zamierzam go sobie żałować, będę się nim rozkoszować do ostatniej kropli.

piątek, 10 października 2014

Ulubieńcy trzeciego kwartału 2014r

Przychodzę dziś z długo planowanymi ulubieńcami. 

Raczej  nie mam w zwyczaju pisać comiesięcznych ulubieńców, te według mnie powinny  mieć nazwę - "Czego używałam najczęściej w danym miesiącu"

Doszłam do wniosku, że kwartalni ulubieńcy, to wystarczający przedział czasu, by wybrać najlepszych z najlepszych, kosmetyki na które warto zwrócić uwagę i polecić bez żadnych obaw. Trzy miesiące dają możliwość przetestowania większej ilości produktów, w różnych warunkach i okolicznościach, czy też spojrzeć na nie z dystansu.

W obecnych ulubieńcach próżno szukać pielęgnacji ciała, czy włosów, bo mimo iż używałam ciekawych kosmetyków, to ich miejsce zastępują co i rusz nowe produkty (jednak powroty nie są wykluczone).

Do tego wpisu wytypowałam kosmetyki, które dawały mi niesamowitą satysfakcję, dodatkowo z przyjemnością po nie sięgałam. Nie miałam też żadnych wątpliwości, że sprawdzają się na medal.


Do grona ulubieńców ostatnich miesięcy załapały się:
Podkłady: Bourjois Healthy Mix w kolorze 51, Provoke Matt w kolorze 210, oraz  123 Perfect CC Cream od Bourjois w odcieniu 31. Sięgałam po nie w zależności od potrzeb.  Jeśli zależało mi na naturalnym, zdrowym wyglądzie, przy dość przyzwoitym kryciu wybierałam pierwszą wymienioną pozycję, CC Cream z kolei to lekkość i wyrównanie kolorytu, natomiast Provoke to kosmetyk o dużym kryciu, matowo-satynowym wykończeniu, na większe wyjścia, czy na długi dzień pracy niezastąpiony.

Rozświetlacz Ladycode by Bell, to mój pupil. Jedno pociągniecie robi tak wielką różnicę, to taka wisienka na torcie. Nie wiem kiedy go zużyję, a kupiłam dwa na zapas :) Nie wyobrażam sobie nie mieć go pod już ręką.

Kamuflaż Catrice w najjaśniejszym odcieniu to konieczność gdy niedoskonałości atakują ze zdwojoną siłą, wiem że pogarszam sprawę gdy przy nich majstruję, wtedy to Catrice idzie w ruch obowiązkowo.


Kolejna partia najlepszych z najlepszych.

Pod makijaż najczęściej nakładam Bandi Gold Philosophy Serum korygujące, świetnie wygładza, przedłuża też trwałość makijażu, co przy mojej mieszanej cerze jest bardzo istotne.

Henna Venita - brązowa, to kolejne odkrycie, w życiu bym nie pomyślała że będę się nią posiłkować, jednak na cały tydzień mam z głowy przejmowanie się brwiami, korygowanie ich, poprawianie itd.

Ulubione pędzle, używane przy każdym makijażu w ostatnich miesiącach to: 
Maestro 320 w rozmiarze 6, przyznam szczerze że kupiłam drugi taki sam. Nakładam nim cień w wewnętrznym kąciku, jest do tego wprost stworzony.
Sephora nr 23, kolejny pędzel do cieni, na tyle mały, by móc nakładać nim niewielkie ilości różnych kolorów. Zajrzałam ostatnio do Sephory po kolejny taki sam, a zastałam tam zupełnie nowe kolekcje pędzli tej marki. Inne numery, kształty i ceny. Szkoda, ogromnie szkoda, łudzę się jednak jeszcze, że zostało gdzieś kilka sztuk, które na mnie czekają.

Poprzedni ulubieńcy nadal nimi są, czyli Bioderma Sensibio micel, korektor Bourjois, baza pod cienie Lumene, gąbki Konjac, ampułki Yasumi, nie mam dla nich innych godnych następców, nawet nie próbuję ich szukać. Nie chciałam ich w nieskończoność powtarzać.

W ulubieńcach nie pojawiły się też żadne cienie, bo mimo iż bywały okresy wzmożonego eksploatowania niektórych, to zaraz znów uparcie korzystałam z innych, wychodzi więc na to, że lubię wszystkie moje cienie, tylko czasem brak na nie czasu.

Jeden zapach, a mianowicie Chloe, wysuwał się na prowadzenie w ostatnich miesiącach, jednak zbyt często go zdradzałam, by móc go tutaj też dołączyć.



Wskazane tutaj kosmetyki były dla mnie wyjątkowe w minionych miesiącach. Nadal są lubiane i zapewne długo będą gościć na moich półkach. Kolejni ulubieńcy pojawią się w grudniu, może styczniu, przypuszczam że więcej w nich będzie pielęgnacji, choć kto wie, może dalej będę się zachwycać makijażem, traktując po macoszemu resztę kosmetycznego świata.

Znacie te kosmetyki? Czy Was też tak zachwyciły?

czwartek, 9 października 2014

Bioderma. Hydrabio Mousse. Nawilżająca pianka do mycia twarzy

Nawilżająca pianka do mycia twarzy trafiła do mojej łazienki jakiś czas temu. Czekałam na odpowiedni moment, by móc powalczyć o przywrócenie nawilżenia mojej kapryśnej skóry.

Zasadniczo jestem posiadaczką cery mieszanej, momentami bardziej tłustej, jednak często odwodnionej i potrzebującej ukojenia, jak i nawilżenia. 
Cera bardziej skomplikowana i upierdliwa, niż opisuje się to w książkach, artykułach, czy prasie kobiecej. W jakim komforcie żyje ten, kto nie musi się z nią borykać. Przekracza ona bowiem wszelkie dozwolone normy, łamie określone standardy i granice wytrzymałości.

Pianka miała być remedium na uczucie ściągnięcia, czy też zbytnie wysuszania skóry innymi środkami, które mogłoby powodować niekontrolowane wysuszania i złuszczanie naskórka.

No właśnie, miała być...


Bioderma. Hydrabio Mousse z pewnością zaskakuje formą samego kosmetyku. Dozownik do złudzenia przypomina aplikator z bitą śmietaną i w sumie konsystencja jaka wydobywa się z wnętrza, w znacznym stopniu ją przypomina. Zbita, mięsista, kremowa piana, nie ma mowy o marnym puchu, który zniknie po jednym podmuchu. Nic z tych rzeczy.

Konsystencja i forma to jednak nie wszystko.

Owszem aplikacja jest łatwa, choć dwie pierwsze próby kończyły się u mnie zbyt dużą porcją piany, jednak już z każdą następną było lepiej i nie marnowałam niepotrzebnie i tak drogiego produktu.


To co obiecywał producent, jawiło się jak ideał, wprost dla mnie stworzony.


W praktyce nie było już tak dobrze.

Skóra odwodniona jest trudna do opanowania, jednak nadal muszę pamiętać o tym, że borykam się z niedoskonałościami, więc kosmetyk służący do oczyszczania i mycia, musi te dwa aspekty spełniać pierwszorzędnie i nienagannie, a niestety miałam wrażenie że nie do końca mi służy.
Wrażenie niedomycia towarzyszyło mi za każdym razem. Mimo iż makijaż usuwam wcześniej płynem micelarnym, potem kontakt z wodą i środkiem do mycia jest i tak nieunikniony.

Gdyby to było tylko wrażenie, to dałabym sobie spokój. Niestety stan cery podczas jej używania jest daleki od ideału, skłonna jestem winić za ten fakt, właśnie tę piankę. Nic innego w mojej pielęgnacji się nie zmieniło, więc być może delikatność, nie przekłada się w tym przypadku na skuteczność oczyszczania. Ewidentnie pory są zapchane, pojawia się więcej niedoskonałości. trudno mi znaleźć innego winowajcę.

Według mnie nie osiągnięto w przypadku tego produktu złotego środka, między oczyszczaniem, a zapobieganiem utraty wody z naskórka. A trzeba jednak pamiętać, że i cera mieszana, problematyczna, trądzikowa bywa odwodniona, a dla nich jak widać kosmetyk nie do końca się sprawdza.

Na plus jednak mogę wskazać że jest delikatna, nie drażni skóry, czy też oczu i do tego jeszcze jest niesamowicie wydajna.

Gdybym była posiadaczką skóry suchej, czy też normalnej, ale nieskazitelnej, to zapewne byłabym zadowolona, bo faktycznie można zapomnieć o efekcie ściągnięcia, ale nie dane mi mieć taką cerę.
Szukam więc dalej mojego złotego środka.



środa, 8 października 2014

Auriga. Flavo C mask. Oczyszczająca maseczka typu peel-off

Maseczki, nie są produktem podstawowym w codziennej pielęgnacji, jednak już w tej długoterminowej - nieodzownym. Wspomagają wypracowaną przez nas rutynę, niezależnie czy ich działanie jest typowo oczyszczające, zwężające pory, czy też przywracające nawilżenie.

Efekty ich działania są widoczne, o ile trafimy na odpowiednie kosmetyki, dobrane do naszych potrzeb.

Linię Flavo-C marki Auriga kojarzy chyba każdy. Oprócz popularnego serum, seria ta zawiera również maseczkę, która za sprawą magii promocji, trafiła w moje ręce.




Oczyszczająca maska typu Peel-off zdawała się być dla mnie ideałem. Może za wyjątkiem wygładzenia, wszystkie inne obietnice producenta trafiały w moje oczekiwania. Oczyszczanie, dodanie blasku, oraz świeżości skórze. No wypisz wymaluj to, co potrzebuję.

Sama aplikacja maski nie sprawia żadnych problemów, tym bardziej że jest ona zamknięta w metalowej tubie, więc nie musimy walczyć z nieporęczną saszetką. 

Cienką warstwę maski nakładamy równomiernie na twarz, omijając okolice oczu szerokim łukiem, co jest szczególnie istotne, gdyż ma ona intensywny alkoholowy zapach, który drażni oczy, dodatkowo kosmetyk zastygając może skleić rzęsy, a tych nie chciałybyśmy stracić. Po zaschnięciu, czyli około 15-20min zrywamy maskę zaczynając od szyi.

To jedna z mocniejszych maseczek peel-off, trzyma się twarzy uparcie, więc w okolicach skroni trudno mówić o komforcie podczas jej ściągania, bywa to po prostu bolesne.


Działanie:
Bezpośrednio po ściągnięciu maski skóra jest rozpulchniona i miękka, widoczne jest również zwężenie porów. Zasadniczo na tym mogłabym zakończyć opis, bo większych efektów nie zaobserwowałam. Rozumiem, maska jest uzupełnieniem serii, jednak dla mnie miała być dodatkowym elementem mojej pielęgnacji, jednak jakiś spektakularnych efektów trudno się doszukać.
Spokojnie mogłabym się bez niej obejść, zwężenie porów to efekt bardzo krótkotrwały, więc i on nie zachęca do ponownego zakupu, nawet w promocyjnej cenie 29zł.

Tubka starcza na 15-18 aplikacji. Wydajność dobra, szkoda że efekty nie powalają.



Wiem że maseczki potrafią zdziałać wiele, efekty czasem są bardziej dostrzegalne, zadowalające i długotrwałe, jednak w przypadku tej, trudno mówić o zadowoleniu, czy zachwycie. Może jest dobra, chociaż to określenie też jest nad wyrost, krzywdy nie robi, powrotu nie planuję.


Często stosujecie maseczki, pamiętacie o nich w ciągu tygodnia?

wtorek, 7 października 2014

Dermedic. Hydrain 3 Hialuro. Płyn micelarny H2O. Skóra sucha, bardzo sucha i odwodniona

Płyny micelarne to nieodzowny element mojego demakijażu. Od kiedy lata temu poznałam Biodermę Sensibio, nie wyobrażam sobie bez nich życia. Najczęściej sięgam po moje pewniaki, jak wcześniej wspomniana Bioderma, czasem Avene (które ostatnio mnie podrażniało niestety), testuję też nowości, zarówno drogeryjne, jak i apteczne.

Wypróbowanie płynu micelarnego Dermedic, było tylko kwestią czasu.
Darzę firmę sporym zaufaniem, nieunikniony więc był zakup ich płynu micelarnego jak i części  kosmetyków odpowiednich do mojej cery.


Płyn zamknięty w 200ml przezroczystej butelce, kosztuje w regularnej cenie około 25zł. Powiem szczerze, według mnie to dużo. 
Na całe szczęście udało się go kupić w promocji za 9,99zł.

Opakowanie schludne, bez zbędnego przeładowania grafiką, czy informacjami, iście apteczny dizajn.
Do mnie trafia to bardziej, niż kolorowe naklejki, krzykliwe hasła, które nic istotnego nie wnoszą.

Najważniejsze jednak jest działanie, a to niestety nie jawi się już tak świetnie, jak tego oczekiwałam.

Płyn nie radzi sobie z demakijażem oczu, a za to najbardziej cenię skuteczne, acz delikatne płyny micelarne. Ten nie jest w stanie rozpuścić do końca  i zebrać makijażu z powiek i rzęs, mimo iż nie używam tuszy wodoodpornych. Cienie jakie goszczą na moich powiekach, są w bardziej nasyconych i zdecydowanych kolorach, odpuszczam sobie jednak mocną kreskę, robię ją delikatną, zwykłym cieniem, a to co widzę w odbiciu lustra podczas demakijażu to istna katastrofa. 
Płyn w jakimś stopniu rozpuszcza makijaż, a następnie maże go po całej okolicy, robiąc ciemną smugę wokoło, ewidentnie nie mogąc tej mazi zebrać.
Nie nadaje się tym samym do ściągnięcia osypanego cienia podczas wykonywania makijażu, po prostu wtapia go w skórę, rozmazuje, zwiększa jakby jego lepkość.

Ze zmywaniem podkładu radzi sobie o wiele lepiej, choć wiedząc co robi z oczami, nie ufam mu do końca. Widzę że na płatku kosmetycznym jest podkład, róż czy bronzer, jednak bez domycia żelem i innym micelem go nie zostawię.
 
U mojej mamy, która się nie maluje, jako oczyszczenie po całym dniu sprawdza się dobrze, bo i nie stawiam u niej w tym przypadku większych wymagań.

Z pewnością nie jest to micel do zadań specjalnych. Nie zmywa makijażu, byłby w stanie jedynie odświeżyć skórę, u osób które makijażu nie wykonują.

Początek jest może dobry, widać że potrafi makijaż ruszyć, w jakimś stopniu go rozpuścić, ale nie jest w stanie go ściągnąć, jest zbyt lepki i maże wszystko po skórze.

Na plus mogłabym wspomnieć że nie podrażnia, nie szczypie w oczy, nie powoduje nadmiernego rozdrażnienia nawet mocno odwodnionej i zmęczonej skóry. To tylko szczegół, mniej istotny, w przypadku gdy nie spełnia swojego głównego zadania u osób które się malują.

Dobrze że nie kupiłam go w cenie regularnej, to dla mnie jedyne pocieszenie.



Szkoda że kosmetyk ten tak rozczarował, mimo to firmę nadal uważam za godną sprawdzenia. Wrócę tu niebawem z recenzją innego kosmetyku tej marki.

poniedziałek, 6 października 2014

Astor. Seduction Codes Mascara. Kolor Blue, ale czy na pewno?

Tusz to kosmetyk obowiązkowy w każdym makijażu. Nie wyobrażam sobie, z niego zrezygnować. Oczywiście takich produktów jest więcej, jednak jeśli lubimy podkreślać oczy, to nie ma innej opcji - maskara musi być.

Czerń jest klasyką, bezpiecznym wyborem, choć bywało i tak, że z ciekawości sięgałam po inne kolory. Jednak nie zawsze efekt był taki, jakiego oczekiwałam.

Tusz Astor Seduction Codes jest niejako nowością na rynku, szacuję że pojawił się na półkach kilka miesięcy temu.


Samo opakowanie jest bardzo eleganckie, złoty kolor przyciąga wzrok, do tego jest ono stabilne i poręczne podczas aplikacji tuszu.

Szczoteczka mnie nie zawiodła. Dobrze rozczesuje rzęsy, jest wygodna w trakcie samej aplikacji tuszu. Nie jest w żadnym razie zbyt duża, czy toporna, powiedziałabym - w sam raz. Nawet dla osób które do tej pory ceniły mniejsze czy większe spiralki, ta nie będzie stanowiła problemu.



Przejdźmy jednak do koloru, bo ten w tym przypadku powinien być kluczowy. 
Niebieski z nazwy, okazuje się być granatem przy bliższym poznaniu. Na szczoteczce wygląda dość intensywnie, barwa jest nasycona i obiecuje wiele. A jak to wygląda w praktyce?



Na powyższym makijażu mam właśnie tusz Astor w kolorze Blue, dodam też może, że są dwie jego warstwy. 

Podobnie jak na zdjęciu, tak i na żywo, kolor nie był dostrzegalny. 
W  ciągu dnia korciło mnie i zapytałam, czy ktoś widzi jakąś różnicę na rzęsach? - każdy stwierdził że nie. W końcu sama wskazałam, że użyłam niebieskiego tuszu, w odpowiedzi usłyszałam że wyglądają one jedynie na mniej czarne, jakby mniej podkreślone, grafitowe.

Ja sama odniosłam takie samo wrażenie. Nawet na zdjęciu są cienkie, jakby zszarzałe, bez wyrazu.

Być może w słońcu niebieski kolor byłby bardziej widoczny, choć mnie już ten fakt nie przekonuje.

Samego tuszu nie neguję. Zarówno opakowanie, jego stabilny kształt, jak i szczoteczka, oceniane są w moich oczach na plus. Mówię - NIE, dla jego niebieskiego koloru.

Myślę że z przyjemnością używałabym jego klasycznej, czarnej wersji. Niebieski okazał się zbyt blady, by podkreślić oko i rzęsy.

niedziela, 5 października 2014

Zakupy z Targów kosmetycznych Beauty Forum, Warszawa 27.09.2014r

Wreszcie pokazuję zakupy z Targów Kosmetycznych. Mimo iż minął od nich tydzień czasu, jakoś nie mogłam znaleźć chwili by zrobić zdjęcia. Potem pierwszeństwa ustąpił im projekt denko, by tradycji pierwszego posta w miesiącu, stało się zadość.
Celowo też nie łączyłam ogólnych zakupów z września z tymi, by móc przybliżyć asortyment tamtego wydarzenia.

Nie ma tego wybitnie dużo, cały czas mam czerwone światełko podczas wydawania pieniędzy. Czeka mnie większy wydatek, który był moim marzeniem od długich lat.

Niemniej jednak, wszystkie te zakupy były w większym, czy mniejszym stopniu planowane. Sprawiły też wiele radości.


Yasumi i Palladio.
Kilka gąbek Konjac, czyż te kartoniki nie są cudowne?
Kolejne ampułki Yasumi: Anti Acne, oraz Peeling AHA. Miałam w planach Dry Skin i Coenzym Q10, jednak jakoś tak dałam się przekonać na spróbowanie czegoś innego.
- Palladio. Pomadka w kredce kolor - Cabaret
- Palladio. Czarna kredka

* dwie pomadki Palladio w lewym, dolnym rogu to zakup dla Anity :)


Teraz żałuję że wzięłam tylko tyle. W domu na spokojnie przejrzałam cały cennik targowy, upatrzyłam sobie w nim kilka innych rzeczy. Zaznaczyłam je oczywiście, jeśli będzie okazja, wybiorę się na Targi do Krakowa w listopadzie, być może ten sam cennik będzie i tam obowiązywał. Ceny były na prawdę super.



Maestro. To punkt obowiązkowy każdych targów.
Od kilku edycji jeżdżę tam z listą, by nie dublować sobie pędzli. Tym razem jednak celowo dublowałam dwa. Pierwszy dlatego iż bardzo go lubię, drugi niestety zaczął drapać, mimo iż prany był tak samo jak reszta. Dałam mu kolejną szansę, mam nadzieję że ten nie zawiedzie.
Reszta pędzli to coś czego nie miałam.



Peggy Sage.
Na poprzednich targach widziałam ich stoisko, ale jakoś zabrakło chwili by tam zajrzeć. Tym razem nie odpuściłam. Skutkiem czego są poniższe zakupy. Ceny bardzo okazyjne, bo za całość wyszło około 28zł, o ile mnie pamięć nie myli.



Studios Make Up za piątaka kolor 38



Organique, ręcznie robione mydło.



To by było na tyle, choć nie jest tego zbyt wiele. O to jednak chodzi, by trzymać się zamierzeń i planów, realizować to, co sprawi nam najwięcej radości.


sobota, 4 października 2014

Targi Beauty Forum&SPA 27.09.2014 - moimi oczami

Wrześniowa edycja Targów Beauty Forum, była moimi drugimi Targami kosmetycznymi w Warszawie. Pierwszy raz udało mi się tam być na poprzedniej, wiosennej edycji.

Byłam tak oczarowana ich organizacją, mnogością firm, do których nie mam dostępu stacjonarnie, oraz na innych tego typu imprezach, że postanowiłam wybrać się na nie ponownie.

I tym razem Targi pozytywnie mnie zaskoczyły. Chociaż nie znalazłam stoiska Costasy i Gosh/Lumene, czyżbym była aż tak zaślepiona innymi stoiskami, czy też ich nie było? Ogromnie żałuję bo miałam tam zaplanowane zakupy.

Targi moimi oczami, najlepiej oddadzą zdjęcia. 

Część ich wykonała moja druga połowa przyłapując mnie na zakupach.


Organique. Mydła przepięknie pachniały, skusiłam się tylko na jedno, bo ceny nie należą do najatrakcyjniejszych.



Stoisko Beauty Art. Jest tam pewna rzecz, do której wzdycham już dobrych kilka miesięcy. Może kiedyś spełnię swoje marzenie.





Peggy Sage, kilka rzeczy wpadło w moje ręce.


Bikor








Aromatella



Standardowo - stoisko Maestro. Nie mogłam odmówić sobie tej przyjemności, choć jak zwykle kolejka była ogromna. Musiałam kupić 2 pędzle które już mam (jeden z niewiadomych przyczyn zaczął drapać powiekę, choć prany był identycznie jak pozostałe, drugi do tego stopnia uwielbiam, że muszę mieć dwa takie same)







Stoisko Yasumi i Palladio :) uwielbiam. Bardzo się ucieszyłam że na Targach była szafa Palladio. Gdybym mogła, wskoczyłabym za lady by móc trochę pomacać, potestować. Choć odbyłoby się to z wielką szkodą dla mojego portfela. Oby na kolejnych targach Palladio również było dostępne.



Ile cudowności! Palladio!



Alcina.pl


Żałuję że na targach czas tak szybko umyka, bo chętnie przystanęłabym przy niektórych stoiskach na dłużej.

Skupiłam się szczególnie na tych typowo pielęgnacyjnych i makijażowych. Celowo omijałam sekcję z lakierami do paznokci, a tylko pobieżnie przeszłam przez te o tematyce włosów. Czasu z pewnością okazałoby się jeszcze mniej.

Polecam wszystkim pasjonatom, to świetna okazja by poznać nowości, kupić to o czym marzyłyśmy.