niedziela, 31 stycznia 2016

Chanel. Coco Mademoiselle. EDP. Moc, potęga i klasa.

Zapachy - w nich drzemią marzenia, wspomnienia i lepszy świat. To one kreują naszą rzeczywistość i mają możliwość zmiany tego, jak odbieramy otoczenie. Możecie się ze mną zgodzić lub nie, ale jeśli czujemy na sobie wyjątkowy zapach, wprawia on nas w dobry nastrój, widzimy siebie w lepszym świetle, wierzymy że możemy więcej i lepiej.


Jednym z zapachów o wyjątkowej mocy, jest klasyk - Chanel. Coco Mademoiselle. Znany wszystkim chociażby ze słyszenia, a kojarzony z elegancją, trwałością i niezaprzeczalnym urokiem.

Nuty za fragrantica.com:
- nuty głowy: pomarańcza, mandarynka, kwiat pomarańczy, bergamotka
- nuty serca: mimoza, jaśmin, turecka róża, ylang-ylang
- nuta bazy: tonka, paczula, opoponax, wanilia, vetiver, białe piżmo.

Ten zapach ma w sobie niezaprzeczalny urok, choć nie każdemu może się podobać. Kompozycja ma ostrzejsze otwarcie, dla niektórych lekko męskie. Mnie samej kojarzy się z klasyczną czernią, doniosłą i wyjątkową chwilą. Według mnie nie jest to zapach dla nastolatek, a raczej dla dojrzalszych ciałem i duchem. Nie wyobrażam sobie pachnieć Coco Mademoiselle idąc rano po sałatę i pomidora, choć są kobiety noszące go dzień w dzień, niezależnie od okazji, czy stroju i samopoczucia.

Coco Mademoiselle wymaga uwagi,  to ona rozciąga welon zapachu, kusi, nęci i zniewala. Oby tylko nie przyduszała otoczenia, a zdobędzie serce wielu. Ubrana w Coco sporo zyskuję, patrząc w lustro, moje spojrzenie jest dla mnie samej łaskawsze i widzę siebie w korzystniejszym świetle. To jeden z zapachów dodających pewności siebie.
Coco ubieram na wyjątkowe okazje, na kolację, imprezę w małej czarnej, albo też wtedy, gdy potrzebuję dodatkowego wsparcia, zawsze stanowi moją podporę i uzupełnienie tego, jak chcę by mnie postrzegano.

Zapach na mojej skórze utrzymuje się kilka godzin, Coco nie jest rekordzistką, ale i tak uważam to za dobry wynik. Elegancki w swej prostocie flakon, jest dziełem sztuki.

Coco Mademoiselle to kompozycja którą warto poznać, to znaczący punkt na mapie zapachów. Niekoniecznie musi ona skraść nasze serce, jednak z pewnością pozostanie w pamięci.

Znacie Coco Mademoiselle? Czy jest to zapach Waszych wyjątkowych chwil?

sobota, 30 stycznia 2016

Bioelixire. Szampon Argan Oil.

Szampon z olejkiem arganowym przy moich skłonnych do przetłuszczania włosach? ktoś by pomyślał - powariowała. Na moje włosy przymykam już oko i tak dla własnego komfortu muszę myć je każdego poranka. Wcale nie zraża mnie więc duży napis Argan Oil i o dziwo stosowanie tego szamponu nie kończy się u mnie katastrofą.


Część z Was z pewnością kojarzy markę przez ich serum do włosów, które zbiera bardzo dobre opinie, sama muszę przyznać że również zużyłam już kilka opakowań i to z ogromną satysfakcją.
Miałam okazję stosować jeszcze maskę/odżywkę tej marki, a teraz przyszła pora również na szampon.
Dodatek olejku arganowego jest w nim raczej znikomy, skoro występuje jeszcze pięć pozycji po zapachu. Ma również SLS, co części z Was może nie odpowiadać. Mnie jednak taka kombinacja pasuje.
Otrzymuję uczucie doczyszczenia, odświeżenia, a do tego moje zniszczone włosy nie przypominają siana, są delikatne w dotyku, miękkie, sypkie i nie plączą się podczas mycia.


Do minusów mogę zaliczyć cenę i niską wydajność. 200 ml szamponu kosztuje kilkanaście zł, to sporo, biorąc pod uwagę szybkie znikanie kosmetyku z butelki.

Przyjemne jest jednak jego używanie, zarówno biorąc pod uwagę efekt, konsystencję, jak i zapach. Do codziennego stosowania jest wystarczający, mył, odświeżał, nie przesuszał, więcej mi nie potrzeba.

Czy kupię ponownie?
Może inny wariant, np. ten nawilżający, tak z ciekawości, rzadko zdarza mi się bowiem kupować jakiś szampon po raz kolejny.

Zmieniacie szampony, czy macie swój ulubiony?

piątek, 29 stycznia 2016

Purederm.Oxygen Bubble Mask. Blueberry. Maseczka strzelająca z bąbelków na twarzy.

Maseczka maseczce nierówna. Różne są ich właściwości, formuły i obietnice producenta. Myślałam że nic mnie tu nie zaskoczy, a jednak!
Maseczka która zmienia się pod wpływem masażu na twarzy w pianę, do tego strzelającą bąbelkami na skutek naszego tarcia - wymyślne, ale jakże fajne!


Właściwości maski, wypisz-wymaluj dla mnie  Oczyszczająco-Rozjaśniająca Maseczka Tlenowa.
Moja skóra przez lata zanieczyszczona, do tego jeszcze poszarzała, bez blasku i energii, tego właśnie potrzebuje.


Przez chwilę zastanawiałam się jak to cudo stosować, bo poza tym krótkim masażem nie zostawiamy maski na dłużej, dziwne. Skoro jednak tak kazali, tak też zrobiłam. Po wyciśnięciu maski ma ona postać emulsji, coś jak Cetaphil - mleczna, dość rzadka konsystencja.  W momencie kiedy zaczynamy masować, maska zmienia kolor na biały i tworzy coraz to gęstszą pianę. Tutaj zaczyna się też cała frajda, pod palcami czujemy strzelanie bąbelków, coś jakby musowanie. Z każdym ruchem konsystencja robi się gęstsza, piana bardziej nieprzejrzysta, ale po tej minucie masażu zaczyna znikać. Zostaje film na skórze, ale po pianie nie ma śladu.


Efekt - skóra jest oczyszczona, odświeżona, ale nie wysuszona. Dotykając twarzy czujemy że jest gładka, ale nadal jędrna i bez zbędnego ściągnięcia.

Muszę przyznać że używam jej z dużą przyjemnością. Nazwałabym ją jednak pianką doczyszczającą, niż maseczką, bo ta kojarzy się jednak z dłuższym pozostawianiem kosmetyku na skórze.
Traktuję ją jako dodatkowe odświeżenie i dopieszczenie po całym dniu z makijażem na twarzy. Maseczka daje energetycznego kopa, nie wiem czy ze względu na skład, czy samą formę musujących w pianie bąbelków. Niemniej jednak używanie jej to duża przyjemność.
Lekka formuła przypomina mi nieco shakerowe maseczki Yasumi.


Miałyście okazję używać maseczki w takiej formie? A może to inne produkty marki Purederm stoją na Waszych półkach?

czwartek, 28 stycznia 2016

Love Me Green. Organic. Revitalising hand cream. 98% natural

Dłonie, dłonie...  nie mogę przestać dbać już o nie!
Stan skóry moich dłoni pogorszył się diametralnie w ciągu ostatnich dwóch lat. Wcześniej nie miałam z nimi najmniejszego problemu. Mogłam ignorować kremy do rąk, mogły one dla mnie nie istnieć, teraz natomiast nie ma nocy bez kremu do rąk, nie ma też mycia, bez późniejszej konieczności solidnej dawki nawilżenia.
Posiłkuję się wszystkim co mam w zanadrzu i z ogromną ulgą przyjmuję każdą porcję dobroczynnych składników pielęgnujących.

Krem Love me Green musiał trochę poczekać, bym z konieczności i w desperacji ustawiła go obok co najmniej trzech innych, otwartych już kremów.


Wizja zawartości masła shea i kilku innych naturalnych składników, jawiła mi się jako ratunek na spękane opuszki, łuszczące się palce i ogólne wysuszenie skóry.
Krem ma według mnie lekką konsystencję, wchłania się szybko i daje aksamitną w dotyku skórę.
Pozostawia dłonie wygładzone, bez lepkiej, czy tłustej warstwy, nie mam również wrażenia oblepienia skóry. Komfort aplikacji oceniam bardzo wysoko i myślę że kosmetyk spodobałby się  fankom Ziaji Kozie Mleko, według mnie oba kremy pozostawiają na dłoniach podobną jedwabistą gładkość.
Zapach, ani mnie nie ziębi, ani mnie nie grzeje. Nic szczególnego - przyjmuję go obojętnie.


Krem pomimo obietnicy właściwości odżywczych, nawilżających i regenerujących, nie daje mi dogłębnej pielęgnacji. Owszem doraźnie skóra odczuwa ulgę, spija krem jak szalona, natomiast stosowany na noc, rozczarowuje już po pierwszym myciu. Nie widać by krem wpłynął na stan skóry. Owszem stosowany po kontakcie z wodą - przynosi ulgę, jednak wysuszenie, odwodnienie i ogólna katastrofa na moich dłoniach to dla niego zbyt duże wyzwanie, by przywrócić jej równowagę.

Krem sam w sobie zły nie jest, jednak nie podoła ekstremalnie wysuszonej i spękanej skórze.
Jako krem dzienny, podczas pracy przy komputerze, ze względu na szybkie wchłanianie może być ideałem, niestety nie dla mnie, nie na tym etapie kataklizmu suszy i ogólnego wyjałowienia mojej skóry.

Szkoda, liczyłam na coś więcej. W innych okolicznościach z pewnością byśmy się polubili.

Na karku trzydziestka, a skórę dłoni mam co najmniej dwa razy starszą.

Która partia skóry jest teraz Waszą największą bolączką?

środa, 27 stycznia 2016

Vintage Body Oil. Olejek do ciała Argan Oil.

Nie lubię marnować i wyrzucać kosmetyków, chyba żadna z nas tego nie lubi. Są to pieniądze, które trzeba szanować, niezależnie czy produkt kosztował 5, czy 25zł, czy kupiliśmy go sami, czy dostaliśmy.
Olejek do ciała Vintage Body Oil nie zachęcał do stosowania, do tego etykieta trochę mąciła w głowie, bo na jednym z bocznych paneli widniała informacja o olejku kąpielowym.
Nie w smak było mi stosować olejek do natłuszczania ciała po myciu, po niezbyt miłych wspomnieniach związanych z peelingiem i masłem z tej serii, ociągałam się bardzo długo. Czas płynął nieubłaganie, a termin do zużycia wcale się nie wydłużał.


Wpadłam więc na pomysł stosowania go jako olejku kąpielowego, w celu podniesienia właściwości pielęgnacyjnych kąpieli. Muszę przyznać że był to strzał w dziesiątkę.
Teraz żałuję że tak długo zwlekałam z jego stosowaniem, dopiero upłynięcie daty zmobilizowało mnie do postawiania go koło wanny.
Skóra po kąpieli jest lekko nawilżona, a rozsądne dawkowanie chroni mnie przed otłuszczeniem skóry i nieprzyjemną lepką warstwą na niej. Dzięki dodatkowi olejku unikam wysuszenia naskórka, nawet po dłuższej kąpieli. Czasem w chwilach większej niemocy jestem w stanie odpuścić sobie nawet stosowanie balsamu, choć wiadomo tylko jednorazowo.

Znalazłam sposób i zastosowanie, które w pełni mnie satysfakcjonuje. Jeśli macie jakieś oliwki, czy olejki do ciała, które się u Was nie sprawdzają, zawsze można odrobinę wlać do wanny. Nie zaszkodzi - o ile nie myjecie wtedy włosów, a skóra na tym skorzysta.

Zmieniacie czasem zastosowanie kosmetyków, by nie musieć ich wyrzucać? Krem do twarzy wcieracie w ciało, dłonie i stopy?

wtorek, 26 stycznia 2016

Oeparol Hydrosense. Nawilżająco-wygładzający jedwab do ciała.

Balsamy do ciała - dla jednych konieczność i ratunek, dla innych zmora dnia codziennego. Nie każdy sięga po nie z przekonaniem że dba o skórę, że widzi efekty stosowania, tak jak po odżywkę do włosów, czy krem do twarzy. Do tego musi nas chyba przyszpilić. Ekstremalnie wysuszona, ściągnięta i ciągnąca skóra, mnie samą zmobilizowała do systematyczności.

Początkowo wybierałam balsamy, które ładnie pachniały, ta dodatkowa zachęta przyniosła rezultaty. Wyrobiłam w sobie nawyk balsamowania ciała, widziałam efekty, oczywiście oprócz ładnego zapachu podczas aplikacji, skóra przestała się łuszczyć, nie ciągnie tak jak narzucona na kości i tłuszcz, o trzy rozmiary za mała powłoka.

Teraz ważne dla mnie jest działanie, a zapach jest tylko dodatkiem.


Nawilżająco-wygładzający jedwab do ciała, to kolejne ze smarowideł, które przyszło mi używać. Oszczędna grafika mnie nie zniechęca, w podobnych odkryłam wiele ciekawych balsamów (m.in. Bioderma Atoderm). Miękka tuba pozwala zużyć kosmetyk do końca, oczywiście rozcięcie opakowania zawsze odkrywa porcję na  minimum dwie aplikacje.
Zapach dość delikatny, jednak nie w moim guście.


Jedwab zaskakująco szybko się wchłania, jest to cecha pożądana zarówno latem, jak i zimą, kiedy szybko chcemy wskoczyć w piżamę, bądź ubrania wyjściowe. Zachęca ona również do stosowania go w roli kremu do rąk. Szybkie wygładzenie, bez klejenia i lepkiej powłoki - to ceni się w pośpiechu, w ciągu dnia.
Niestety jedwab nie daje mi nawilżenia jakiego potrzebuję, to tylko doraźne wygładzenie, bez długofalowej regeneracji. Mam wrażenie że działa bardzo powierzchownie, a skóra nadal chce pić, omamiona tylko z wierzchu ułudną zachętą. Balsamu przyjemnie się używa, bo nie sprawia żadnych problemów przy aplikacji - szybkie wchłanianie, brak lepkiej warstwy, jednak to tylko wrażenie nawilżenia, niż właściwe działanie. 
Doraźnie, na szybko, lub dla mniej wymagającej skóry, lub w lepszych jej okresach, jedwab zapewne by się sprawdził, dla mnie to jednak trochę za mało, szczególnie zimową porą.
Nie neguję produktu, dla niektórych to działanie może być wystarczające, obecnie jednak nie dla mnie.


Znacie produkty Oeparol? Jedną z pierwszych pomadek ochronnych jakie pamiętam z lat nastoletnich to właśnie Oeparol. 

Czym obecnie nawilżacie swoje ciało? 

poniedziałek, 25 stycznia 2016

Tetesept: Gesundheits-Dusche Erkaltung. Eukaliptus i kamfora w natarciu.

Zima i niskie temperatury, niosą za sobą pewne konsekwencje. Jeśli dołożyć do tego osłabioną odporność - nietrudno o przeziębienie. Nic tak chyba nie psuje naszego dobrego samopoczucia jak łamanie w kościach i dreszcze. Katar i kaszel dobiją leżącego. Wszystkie plany i założenia trzeba odłożyć na później, zbyt wielu nie zrealizuje się w takim stanie.

Tonący brzytwy się chwyta. A jeśli już o tonięciu mowa, nic tak nie rozgrzewa jak ciepła kąpiel. Fakt, zgodzę się w tym, że z wanny trudno się w takie dni wychodzi, wytarcie się i ubranie to wyzwanie czasem ponad nasze siły, to też te momenty, kiedy zdarza mi się odpuścić balsamowanie ciała. Mimo wszystko, te 15 minut w ciepłej wodzie to chwila wytchnienia.
Na ten sezon przygotowałam się już podczas wakacji. Na wypadek awarii organizmu, kupiłam kosmetyk Tetesept z olejkiem eukaliptusowym i kamforą.


Nie traktuję go jako żelu myjącego, wlewam go pod strumień bieżącej wody, to wtedy też uwalnia się zapach, który działa jak inhalacja. Nikomu nie trzeba mówić jak pachnie taka kompozycja. Olejek eukaliptusowy udrażnia drogi oddechowe, kamfora rozgrzewa. Dodatkowo świeże i intensywne nuty pobudzają i dodają energii.
Zdarzało się że dolewałam tego żelu do moczenia stóp mojej mamie. Ją w tym roku wyjątkowo często łapie przeziębienie.


Mam wrażenie że taki kosmetyk daje nam delikatnego kopa, owszem na nogi nie postawi, stanowi jednak dobre uzupełnienie leczenia.

Na przyszły rok z pewnością znów zrobię zapas, tak na wszelki wypadek, nie zaszkodzi mieć go pod ręką.

Tetesept ma chyba rozwiązanie na każdą kąpielową ewentualność.

Jakie są Wasze domowe sposoby na kiepskie samopoczucie i łamanie w kościach?
Rozpieszczacie się wtedy jakimś konkretnym kosmetykiem?

niedziela, 24 stycznia 2016

Narciso Rodriguez for Her EDT. Czystość nieprzyzwoita.

Kobiety, ach kobiety! Zmienne, nieprzewidywane, przebiegłe, tu charakter odgrywa główną rolę. Wszystko inne to tło, to tylko dodatek. Tutaj ostre pazurki i dominacja są przejawem wyższości.
Dziś jeden z zapachów, które wymagają odpowiedniej oprawy i przygotowania. Czuję zgrzyt używając go po domowemu - w legginsach i w polarze. To kompozycja po którą sięgać można tylko w odpowiednio eleganckim, kobiecym stroju, przemyślanym w każdym calu, lub też wyzywająco -  zupełnie bez niczego.




Nuty za fragrantica.com:
- nuty głowy: osmanthus, afrykański kwiat pomarańczy, bergamotka
- nuty serca: piżmo, ambra
- nuty bazy: wetiwer, wanilia, paczula

For Her w wariancie edt to ostrzejsze, czyste piżmo i mam tu raczej na myśli czystość prania:  sztywną, szorstką i wykrochmaloną. Jest cieleśnie, lubieżnie i sensualnie. Otwarcie zapachu jest dość ostre, świdrujące i dominujące, dopiero po godzinie zaczyna rozpieszczać kobiecą elegancją, wyrafinowaną, przepełnioną bogactwem. Nie jest to zapach dla nastolatki, wymaga on świadomości i celebrowania chwili z nim spędzonej. To nie jest kompozycja bezpieczna, codzienna, którą pryśniesz na skórę od niechcenia. Ona wymaga uwagi, wyjątkowej oprawy, to nie zapach który uzupełnia Ciebie, to on stoi w centrum uwagi, a Ty starasz się sprostać jego wymaganiom.

Zapach utrzymuje się na skórze długie godziny, trzyma Cię w swoich sidłach i nawet kiedy myślisz że jego władanie już mija, miej się na baczności, on czyha ukryty, przyczajony, jesteś już od niego uzależniony.

Jest to jeden z zapachów wobec którego trudno przejść obojętnie, on ma siłę, duszę i pazur. Równie ciekawa, o ile nawet nie piękniejsza jest EDP, której niestety brak w mojej kolekcji, miałam jednak okazję poznać ją bliżej. Oba flakony są piękne w swej prostocie.

Jeśli będziecie mieli kiedyś okazję poznać kompozycje N. Rodrigueza, spróbujcie chociaż dwóch, trzech zapachów. Poznajcie świat kreowany w tych zapachach. Wart jest chwili zastanowienia i zapomnienia o szarej codzienności.

sobota, 23 stycznia 2016

Tołpa. Botanic. Amarantus. Nawilżający krem rozświetlający.

Z marką Tołpa znam się nie od dziś. W znakomitej większości ich kosmetyki bardzo dobrze się u mnie sprawdzają. Z ogromną ciekawością przyjmuję więc wszystkie nowinki na rynku, tak jak np. serię do pielęgnacji dłoni, która wczoraj zawitała do Hebe, zapewne i na nią przyjdzie pora.
Dziś jednak chciałabym napisać kilka słów o kosmetyku do pielęgnacji twarzy z serii Botanic z Amarantusem. To nie pierwszy kosmetyk z tej linii, który miałam okazję używać. Przez moje ręce przewinęła się maseczka, tonik-mgiełka i płyn micelarny. Najwyższa więc pora, by napisać kilka słów o kremie.


Krem jest bardzo lekki, powiedziałabym nawet że po prostu rzadki, dzięki temu aplikacja jest łatwa i szybka. Ponadto nie podrażniam zbędnym tarciem i tak wrażliwej już skóry, a to jest dla mnie ostatnio bardzo istotne.
Jednym z atutów jest zapach kremu, o ile zazwyczaj mam do tego aspektu podejście raczej neutralne, tak tutaj oceniam go jako zaletę. Uprzyjemnia bowiem moment aplikacji, pozostając nadal subtelnym, tak, by nie drażnić.


Kosmetyk z założenia skierowany jest dla osób ze skórą normalną, suchą, odwodnioną i pozbawioną blasku. Moja owszem jest odwodniona, choć z natury mieszana, pozbawiona blasku - zawsze i wszędzie. Tołpa. Botanic. Amarantus - jako krem dzienny, pod makijaż, sprawdza się dobrze, niestety na noc muszę się już posiłkować czymś bogatszym, bo nawet dla mojej skóry nawilżenie nie byłoby wystarczające. Suche skórki powracają jak upiór, a walka z nimi jest nieustająca.
Myślę że posiadaczki skóry suchej mogą odczuwać niedosyt, szczególnie jeśli chcą ten krem traktować jako pielęgnację nocną. Natomiast w ciągu dnia, przed nałożeniem makijażu, krem poprzez swoją lekkość i szybkie wchłanianie, staje się sprzymierzeńcem wartym uwagi. Nie zapewni jednak odpowiedniego nawilżenia, nie ma się tutaj co łudzić.


Trudno jest mi się odnieść do właściwości rozświetlających, bo każdorazowo nakładam na niego makijaż. Na całe szczęście nie ma w kremie drobinek, których bym sobie tutaj nie życzyła.


Opakowanie w tubie ma swoje plusy i minusy. Owszem w teorii higienicznie, jednak poprzez swoją rzadką konsystencję krem ścieka do nakrętki, która szybko jest nim uwalana po same brzegi.
Lekka konsystencja skutkuje również mniejszą wydajnością kremu.


Jako krem pod makijaż, kosmetyk oceniam jako dobry, natomiast w kategorii pielęgnacji - tutaj nota może być już tylko dostateczna. Szkoda, liczyłam na coś więcej, bo poza łatwością rozprowadzania na nim podkładu i utrzymywania go w ciągu dnia, chciałabym, by pielęgnował skórę, nawilżał - tak jak obiecuje producent.

Znacie serię Botanic Tołpy? Które z kosmetyków zapadły Wam w pamięć?

piątek, 22 stycznia 2016

10 rzeczy, bez których nie byłabym sobą.

Dla odmiany od całego kolorowego świata kosmetyków, dziś wpis luźniejszy, ale mam nadzieję że niemniej interesujący. Inspirację do jego stworzenia zaczerpnęłam z bloga: Apricolla.


10 rzeczy bez których nie byłabym sobą.
Dla każdego może to być co innego, różne drobiazgi, przyzwyczajenia, bo ile ludzi tyle schematów dnia i smaczków życia.

1. Perfumy - to zdecydowanie mój świat. Zapachy otaczają nas wszędzie, choć nie zawsze mamy chwilę, by wychwycić ich istnienie. Te zamknięte we flakonach dają nam przyjemność obcowania z pięknem, choć niejedno mają oblicze. Moje serce jest ogromne, jest w nim miejsce na setki nut, kompozycji, które przywołują wspomnienia, kreują świąt i ostatecznie wprawiają mnie w dobry humor, lub też w zadumę. Mam zapachy na smutki, na radość, na chwilę beztroski, bo to nie tylko szklany flakon, który cieszy oko, to wnętrze z magią w płynie, która otacza nas buforem bezpieczeństwa i pozwala oddychać głębiej.






2. Kąpiele w wannie. Najlepiej te długie, koniecznie z dużą ilością piany, zapachu i do tego kolorowej wody. Prysznice mnie denerwują, nawet jeśli nie są małe, to ja czuję się w nich jak w potrzasku, a do tego to dla mnie żadna przyjemność myć ciało na stojąco, nie mówiąc już o goleniu nóg. Wieczorny relaks to ciepła woda, wanna i obok coś do picia, najpewniej kawa, choćby była już godz. 22.

3. Kawa - w ciągu dnia potrafię wypić 6 kubków, choć niekiedy tylko 3. Może być rozpuszczalna, lub z ekspresu, byleby bez mleka. Rzadko dzień zaczynam inaczej niż od kubka kawy, machinalnie idę bowiem do kuchni i sięgam po kawę. Kilka łyków na rozruch jest koniecznością.

4. Szlafrok - od kiedy dostałam swój pierwszy szlafrok frotte co rano, niezależnie od pory roku, muszę wciągnąć na siebie ciepły szlafrok. Jestem zmarzluchem i potrzebuję się opatulić po wyjściu z łóżka, zaraz po wieczornej kąpieli ponownie ten sam schemat. Lubię też leniwe dni, kiedy nigdzie się nie spieszę, wtedy na piżamę narzucam szlafrok i mogę tak przechodzić do godziny 9. Szlafrok koniecznie musi mieć kaptur, być większy niż potrzebuję i z paskiem.

5. Komputer stacjonarny. Jestem człowiekiem starej daty, najlepiej pisze mi się na leciwym komputerze, gdzie monitor jest dalej i wyżej, a klawiatura bliżej. Tutaj wygodnie dopasuję sobie odległości przy biurku. Laptopy są dla mnie niewygodne, męczące i nie mam do nich zaufania.

6. Tablet - niby tu komputer stacjonarny, a tu znów tablet. Serio, niektórzy twierdzą że przyrósł mi do ręki :) Jeśli jestem sama: jem z tabletem, gotuję, prasuję, kąpię się. To dla mnie sposób na oglądanie filmów i czytanie, bez tracenia czasu na ślęczenie przed komputerem. To wcale nie znaczy że nie lubię ciszy, jeśli gdzieś idę, spaceruję, to wtedy mam czas dla siebie i tylko swoich myśli.

7. Poranne mycie włosów. Nieważne jaki to dzień, wolny, czy pracowity, czy jestem na chodzie, czy wręcz przeciwnie - łamie mnie w kościach. Muszę wstać i umyć włosy, a te z kolei koniecznie muszą same doschnąć. Jeśli mam nieumyte włosy, nie czuję się świeżo. Nawet jeśli muszę wyjść o 5 rano, wstanę o 4 i je umyję. Jedynie godzina wyjścia, a najczęściej wyjazdu przed 4 rano, obliguje mnie do umycia ich wieczorem.

8. Wczesne wstawanie. Szkoda mi dnia na spanie, budzik mam więc nastawiony obecnie na  godzinę 05.07. Nie ma znaczenia że jest to dzień wolny, albo czeka mnie późna druga zmiana. Jeśli nie zrobię czegoś konkretnego przed 9, to jest to zmarnowany poranek. Najczęściej świtem piszę dla Was posty.

9. Martwienie się na zapas i kreowanie w wyobraźni najgorszych scenariuszy. Tak, to też niestety cała ja. Cokolwiek nie byłoby przede mną, moja wyobraźnia wybiega naprzód, jawiąc przede mną katastrofę.

10. Pieczarki. Każde danie jest dobre, o ile można do niego dodać pieczarki. Lubię w sałatkach, na pizzy, w zapiekance z makaronem, w jajecznicy. Każdy nowy przepis staram się przerobić tak, by przemycić tam chociaż pół kilograma pieczarek :)


Pisząc tę notkę, siedzę przed Wami cała Ja. O świcie, w szlafroku, z kubkiem kawy i mokrymi włosami, ale już pachnąca.
Miłego dnia.

czwartek, 21 stycznia 2016

Wet n Wild. Paleta cieni Comfort Zone. Złudny komfort kolorów bezpiecznych.

Trudna dziś recenzja, bo w moim sercu kryją się mieszane uczucia. Długo zwlekałam z opinią na temat tych cieni. Co prawda rzadko mamy do czynienia z czymś w 100% idealnym, jednak tutaj jest dużo zastrzeżeń, zbyt wiele kręcenia nosem, a niewiele bezwarunkowej radości z kosmetyku.

Cienie kupiłam podczas jednego z wakacyjnych wyjazdów. Coś mi świtały pozytywne opinie na temat ich pigmentacji, a jako że nie miałam żadnej pamiątki z tamtej podróży, a przede mną stała cała szafa tej marki, musiałam coś kupić. Ta paleta jawiła się jako najlepszy wybór, coś bezpiecznego, na każdy dzień i do tego ciekawego.


Cena z tego co pamiętam nie była wysoka, dochodzę jednak do wniosku że mogłam decyzję o wyborze tego wariantu lepiej przemyśleć.


Paleta ma jednak kilka zalet, których nie mogę nie uwzględnić.
* Zamknięcie jest solidne, mocne i prędzej mogłabym sobie złamać paznokieć, niżby sama miała się ona otworzyć w kosmetyczce.
* Pigmentacja kolorów jest bardzo intensywna, przy niektórych odcieniach mam wrażenie jakby były lekko kremowe, tylko dwa opisałabym jako bardziej suche.
* Łatwość aplikacji i przenoszenia koloru na powiekę, to też ogromny plus, tylko pierwszy kolor od lewej nazwałabym delikatniejszym i trudniejszym w obsłudze.


Przejdę do minusów:
- beznadziejny pędzel-aplikator jest zupełnie bezużyteczny.
- bezpieczna tonacja okazała się dla mnie smętna i ponura. Nigdy nie psioczyłam tak na dobór kolorów w paletach cieni. Ja na prawdę mam ogromne serce i lubię nie tylko beże i brązy, róże i fiolety, pomaluję się w granatach, niebieskościach i szarościach i każdy makijaż mnie cieszy.
Tutaj pomimo wielu wykonanych makijaży trudno o jakiś zachwyt.
Jeśli miałabym tu wskazać dwa najbardziej rozczarowujące kolory to będzie do Eyelid po jednej i drugiej stronie. Ten po lewej jest pomarańczowy i moje oczy wyglądają jak przekrwione w obłąkanym szale, a prawa strona - to niczym nie wyróżniająca się bazarowa zieleń.
Browbone po lewej, nałożony na powiekę tworzy prześwity. Może komuś te kolory pasują, ale u mnie tworzą zgrzyt i doprowadzają mnie do furii.


Brakuje mi tu koloru w wewnętrzny kącik, czegoś do rozświetlenia, skoro najjaśniejszy nie spełnia swojej roli. Ciekawy jest kameleon - Definer po prawej, to on głównie skłonił mnie do zakupu. Kolor ten wymaga bardzo ostrożnego wklepywania, bo delikatne nawet roztarcie usuwa opalizującą zieleń, zostawiając nieciekawy, nijaki brąz.
Cień, który jako jedyny ratuje całą paletę i nadaje się do jako takiego początku makijażu, to Browbone po prawej. On stanowił bazę makijażu w większości moich zrywów do tej palety. Reszta nieskrytykowanych stanowiła jego uzupełnienie. Oczywiście musiałam się też posiłkować innymi cieniami, bo sama paleta nie była dla mnie wystarczająca.

Owszem psioczę na kolory, czyli krytykuję swój osobisty wybór. Trudno się tu jednak zachwycać jak bezpieczne brązy i zielenie zostały tutaj tak sknocone. Nie te tonacje, nie te odcienie, tu trochę jaśniej, tam chłodniej i byłoby faktycznie bezpiecznie i komfortowo.


Nie neguję cieni, bo ich pigmentacja w sporej większości jest rewelacyjna, jakość i nasycenie na piątkę, jednak dokonując wyboru muszę przy kolejnych zakupach zobaczyć każdy kolor z osobna. To jak one do siebie pasują, czy wnoszą coś ciekawego, czy są dobrane z rozmysłem i nie rozczarują na powiece. Ta paleta niestety trochę podpadła rdzawo-zielonkawą kolorystyką.
Nie są to kolory przy których oko wygląda świeżo, a my same na wyspane, zdrowe i wypoczęte. Smutne, brudne oko, wcale nie zachęca, by spoglądać przy kolejnym makijażu właśnie na tę paletę.

środa, 20 stycznia 2016

Ulubieńcy niekosmetyczni 2015 roku.

Część kosmetycznego świata i ulubionych produktów w minionym roku została już za nami. Przebrnęłam przez pielęgnację, zabawę kolorem i pachnące doznania. Nie samymi kosmetykami jednak żyje człowiek. Oprócz tego co ładuję na siebie, szczęście dawały mi i inne chwile.

Nie wiem od czego zacząć, więc przyjmijmy że kolejność nie ma tu żadnego znaczenia.

Ulubieńcy minionego roku:
- Wyjazdy, te małe i duże:
 * wśród nich nieplanowany wypad do Wiednia, z mocno zmienną pogodą, na którą nie byliśmy przygotowani, na całe szczęście w bagażniku jeździła awaryjna bluza ;) Anita :*


* skalne miasta w Polsce i w Czechach, w tym roku również chcemy tam jechać.





A w Polsce:
* Wąwóz Homole:



*  i nasza zamkowa niedziela



- Targi kosmetyczne - lubię tam jeździć, nic na to nie poradzę. Uwielbiam za atmosferę, za pędzle Maestro, za gąbki i ampułki Yasumi, a teraz i za Semilac. Korci mnie, by w tym roku na wiosnę pojechać na Beauty Forum, traktując to jako prezent urodzinowy - Trzydziestka to nie byle co.


- moimi ulubieńcami, związanymi z targami są kupowane tam kolczyki, które mnie nie uczulają. Mam już kilka par i w planach kolejne.



- W kategorii zakupy, też kilka zmian. Sklepem numer jeden, który lubię za okazje i ciekawe marki jest Tk Maxx, to tam upolowałam masę płynów Tetesept, tam również w świetnych cenach można dorwać zapachy L'Artisan, poza tym akrylowe organizery zaczęły przysłaniać mi lustro, a ciągle mi mało.
Kolejne miejsce, a przy tym i marki wiążą się z Ptak Outlet w Rzgowie, od wielu lat jeździłam tam na zakupy ubraniowe, ale w minionym roku najczęściej ograniczałam się do Outletu i wychodziłam z siatkami pełnymi ubrań sportowych marek: Brugi, Elbrus, Hi-Tec



- Rok 2015, to również spełnienie kilku większych marzeń. Jednym z nich było założenie aparatu ortodontycznego, a drugim - od wielu lat pozostająca w sferze marzeń torba Słoń Torbalski.
Były tak długo wyczekiwane, że nie mogły tutaj nie trafić.



- Mam również kilku ulubieńców, przeznaczonych do zjedzenia. Wiele niedziel minionego roku spędziłam z drugą połową w kuchni, na przygotowywaniu Kurczaka pod porami, natomiast poranki umilały nam tosty z kremem czekoladowym oraz plasterkami banana. Ze względu na aparat ortodontyczny, bywają dni kiedy tylko jogurty są w moim całodziennym jadłospisie - numerem jeden jest Creamy Kefir Milbona kupowany w Lidlu. Pomimo aparatu chrupię z dziką rozkoszą Krakersy Chrzanowe Lays. Ten rok był przełomowy pod względem picia i nie chodzi tu o alkohol, bo do niego mam jakąś awersję, widać co wypić w życiu miałam, to już wypiłam. Jednak po wielu latach bez szklanki herbaty, teraz odkryłam jej smak na nowo, a ulubieńcem jest Dilmah Caramel.

- Instagram, tak, jest on moim ulubieńcem. Długo nie widziałam sensu, potrzeby, nie rozumiałam istnienia. Jest to jednak miła odskocznia, skarbnica inspiracji i sposób na wypełnianie krótkich, wolnych chwil.

- Oszczędzanie, jest to mój niezaprzeczalny ulubieniec. Wyhamowałam ze spontanicznymi zakupami, każdy większy wydatek rozpatruję w kategoriach niezbędności. Okazuje się że można oszczędzać, ba! sprawia to nawet ogromną radość, a przy okazji nie zaśmiecamy sobie naszego otoczenia setkami niepotrzebnych rzeczy. Założony cel jest jeszcze daleko, jednak nie jest wcale aż tak nierealny.

- Oddawanie krwi. Może nie będę się rozpisywać, czemu dawało mi to radość i zasługuje na wymienienie tutaj, jako czegoś ważnego, doniosłego i istotnego. Byłam - oddałam, choć niestety ostatnio odprawiono mnie z kwitkiem, mam jednak nadzieję że teraz moje wyniki się poprawiły i znów będę mogła pomóc. Was również zachęcam.

- Youtube. Tutaj wymienię tylko Fokusowaną. Za to że jest szczera, otwarta, niesamowita w swej zwyczajności. Uwielbiam jej słuchać, niezależnie o czym mówi.


Mijają dni, miesiąca, lata, a życie ciągle figle nam płata.
2015 rok już za nami, jaki będzie 2016? -  zadecydujmy sami!

wtorek, 19 stycznia 2016

Yoskine. Łagodzący tonik przeciwzmarszczkowy. Cera sucha, wrażliwa i naczynkowa.

Macie swoje ulubione toniki? Ja chyba nadal nie. Co i rusz sięgam po inne, obiecujące nowości, lub te od dawna na rynku, które jakimś cudem jeszcze nie trafiły w moje ręce. Kilka lat temu kupowałam regularnie tonik Uroda, Melisa, jednak z jakiegoś powodu zaprzestałam i od tego momentu na moich półkach goszczą różne marki.
Markę Yoskine znam, lubię ich peeling szafirowy, miałam i płyn micelarny, mleczko, a teraz i do kompletu również tonik.


Łagodzący tonik przeciwzmarszczkowy długo czekał na swoją kolej, wszystko idzie bowiem datowo, z wcześniej zaplanowaną chronologią.
Tak też się stało, że ten rok oznaczał będzie dla mnie 30 urodziny, najwyższa więc pora zwracać uwagę na działanie przeciwzmarszczkowe wszystkiego, co ląduje na twarzy. Oczywiście bez większej przesady, myślę że wystarczy serum i krem, silnie nawilżające i ujędrniające, a tonik będzie miał za zadanie niwelować ewentualne ściągnięcie i wyrównywać ph skóry po myciu wodą.


Toniku używam każdorazowo po kontakcie z wodą. Cenię sobie szczególnie delikatność takich kosmetyków, więc na niewielki minus muszę w tym przypadku zaliczyć fakt, że tonik ten przez chwilę szczypie w oczy. Nie jest to efekt długotrwały, dosłownie kilkanaście sekund, ale jednak.
Mimo to oceniam go pozytywnie, bowiem kosmetyk przyjemnie odświeża, orzeźwia i przygotowuje skórę do kolejnych zabiegów.


Opakowanie z pompką - wymyślne, wolałabym już chyba spray. Plusem jest jednak to, że chcąc mocniej nasączyć wacik tonikiem, już po pierwszym kontakcie ze skórą, nie przykładamy go ponownie do wlotu butelki. Nie przedostaje się więc nic niechcianego do środka, po co komu tam martwy naskórek, nawet jeśli on nasz? ;)

Tonik w mojej ocenie wart uwagi, mimo lekkiego szczypania w oczy, skórze nic złego nie robi. Mimo to chyba będę szukać dalej. Może przyjdzie wreszcie pora na coś naturalnego.


Macie jakieś toniki do których wracacie?

poniedziałek, 18 stycznia 2016

Dermika. Pure. Aktywny peeling enzymatyczny z papainą i żółtą glinką, do cery tłustej i mieszanej.

Peelingi przy cerze mieszanej, tłustej i z niedoskonałościami są koniecznością. Zaskórniki, zapchane pory i szara, błyszcząca cera nigdy nie wygląda i nie wyglądała dobrze. Posiłkuję się peelingami z różną częstotliwością, w zależności od kondycji skóry, moich chęci i czasu. Raz sięgam po te mechaniczne, innym razem idę na łatwiznę i na twarz wędruje enzymatyczny, a ja wracam do swoich zajęć.


Peeling aktywny Dermika jawił się jako ideał. Skierowany do cery tłustej i mieszanej, czyli wypisz-wymaluj dla mnie. Oczami wyobraźni widziałam to działanie, gładką, promienną cerę, bez setek suchych skórek.
Muszą niestety te wizje pozostać w sferze marzeń.


Niestety peeling nie przynosił żadnych pozytywnych rezultatów na mojej cerze, mało tego, była ona często zaczerwieniona po zmyciu kosmetyku. Efekt wygładzenia był znikomy, nazwałabym go raczej odświeżeniem.
Niestety jest to przerost eleganckiej formy nad treścią. Nie tego oczekiwałam, liczyłam na jakieś aktywne działanie, a tutaj niestety - nic z tego.




Peeling nie działał jak należy, więc i dłuższe katowanie się nim nie ma sensu. Lepiej nałożyć na twarz coś, co przyniesie jakieś rezultaty.

Po jakie peelingi najczęściej sięgacie?

niedziela, 17 stycznia 2016

Fendi Fantasia edt - sreberko i tytoń w pudełku po papierosach.

Nierzadko w zapachach nuty mówią swoje, a nos swoje. Do tego jeszcze serce raz wielbi, raz staje się oziębłe. Cóż, co nos to opinia i co dzień, to nowe miłostki kobiece.
Zapach Fendi Fantasia jest niepodobny do innych, niby umiejscowienie go w kategorii Kwiatowo - owocowej, jak to robi fragrantica.com, sugeruje coś lekkiego, przyjemnego i uniwersalnego. Powiem tak, w Fantasii nie ma nic oczywistego, nie ma tu norm, nie ma ograniczeń, a sam zapach Was zaskoczy.


Nuty za fragrantica.com:
- nuty głowy: aldehydy, morela, hiacynt, bergamotka
- nuty serca: orchidea, jaśmin, konwalia, róża
- nuty bazy: drzewo sandałowe, bób tonka, mąkla tarniowa, wanilia

Nuty, nutami, tylko co z tego, jeśli mój nos żadnego z tych kwiatów nie wyczuwa, gdzie tam też morela? - ktoś zjadł i pestkę zostawił.
To jednak nie znaczy że zapach jest nijaki, jednonutowy, płaski, wręcz przeciwnie. Delikatne pudrowe akordy, przeplatają się z zapachem tytoniu znanego mi z dawnych pudełek po papierosach. Całe ich wnętrze, to wyścielające opakowanie sreberko i rozkruszony, sypki tytoń. Nie mogę inaczej, nie czuję go inaczej. Nawet jeśli nie pachniałabym nim rok cały, to wystarczy jedna aplikacja i znów ta sama wizja, ten sam odbiór. Zapach jest z pewnością ciekawy, inny, interesujący, choć musi mieć swój dzień i wyważoną ilość. Ponowne aplikacje w ciągu dnia, nie zawsze są dobrym pomysłem, bo choć mile otula nas wspomnienie tego zapachu i chcemy więcej, to na powrót większa jego koncentracja potrafi udusić, wszak tytoń szkodzi zdrowiu.

Nie traktuję go jednak jako ciekawostki, jest to jak najbardziej ciekawy zapach do noszenia, jednak wymaga oprawy, swojego dnia i rozwagi przy dozowaniu.

Flakon - dziwny ma kształt, ja akurat posiadam 50ml niebieski, który zupełnie w moim odczuciu nie pasuje do zawartości. Już nie chodzi nawet o kolor, ale o samą bryłę, nijaką i kiczowatą (?).

Osobliwy to zapach, nuta tytoniu dodaje mu charakteru i wyjątkowości. Szukając ciekawych i nieoczywistych nut, warto zatrzymać się przy nim na dłużej.

Nuty na papierze, a zapach na naszej skórze, to zupełnie inne wcielenie perfum.

Lubicie tytoniowe akordy w perfumach?

sobota, 16 stycznia 2016

Ulubieńcy 2015 roku - pielęgnacja

Idąc za ciosem, tak by omówić ulubieńców do końca tego miesiąca, przedstawię Wam kosmetyki pielęgnacyjne, które w moim odczuciu były wyjątkowo skuteczne, ciekawe i zasługują na uwagę.
Będzie to zbiór produktów do włosów, ciała i twarzy, więc wszystko to, czym dbałam o swój wygląd.


Hitami minionego roku są z całą pewnością skarpetki złuszczające, zarówno te z Purederm, jak i L'biotica sprawdzają się u mnie rewelacyjnie. Efekt utrzymuje się raz dłużej, raz krócej w zależności od mojej sumienności w późniejszej pielęgnacji, jednak swoje zadanie spełniają.
Serum Long 4 Lashes ratuje moje rzęsy, sprawia że stają się bardziej wyraziste i w ogóle widoczne.
Mistrzem w dziedzinie wzmacniania i pielęgnacji paznokci była Mavala, ona odratowała moje wiecznie łamiące i rozdwajające się paznokcie. Gdyby nie hybrydy, nadal bym na niej polegała.
Produktem do zadań specjalnych jest też maść z witaminą A, nakładam ją na pękające kąciki ust, oraz na spierzchnięte dłonie, jest to kosmetyk wielozadaniowy i przede wszystkim bardzo skuteczny.
Jeśli nie maść, to na ustach lądował Carmex ze słoiczka, większość nocy spędziliśmy razem.
Tegorocznym odkryciem była również gąbka celulozowa, myślałam że to niepotrzebny gadżet, do czasu kiedy sama nie spróbowałam, teraz nie wyobrażam sobie zmywania maseczki bez niej. Jest szybko, czysto, łatwo i bez zbędnego chlapania.
W oczyszczaniu włosów i skóry głowy pomocny był szampon Balea, posiłkowałam się nim w razie potrzeby, teraz muszę mieć go zawsze pod ręką.
W pielęgnacji twarzy również mam swoje hity, są nimi niezmiennie: płyn micelarny Bioderma Sensibio, który rewelacyjnie zmywa makijaż, jest zarazem delikatny i skuteczny, wśród ulubieńców jest i Avene Cicalfate, kolejne już opakowanie, krem nocny, ratunkowy, ochronny i odżywczy. Woda termalna Uriage też zagościła na stałe. Do hitów minionego roku wdarł się i krem Lierac Premium, czarny koń w zestawieniu, skóra po nim wygląda zupełnie inaczej.
Ciało, tutaj też dużo się działo, choć żel Isana jest znany już chyba większości, podobnie jak antyperspiranty, te tylko z apteki: ROC Keops, Vichy zielony i SVR Spirial, innym nie ufam.
W dziedzinie kąpieli największy ruch w interesie: królowały Tetesepty, Kneippy, w formie płynów, perełek, kryształków, pudrów, obie marki stały się moimi ulubionymi. Żel Lierac Sensorielle nie bez powodu tu stoi, on na zmysłach czaruje do woli. Cudowny aromat białych kwiatów, otulająca, kremowa piana, wydajność i poczucie luksusu, rewelacja!


Jest też garstka kosmetyków, które zużyłam i obecnie nie mam na stanie, ale bardzo miło wspominam.


Płyn do kąpieli Tesori d'Oriente Białe piżmo, latem planuję powrót, na tę porę jest idealny. Żel pod prysznic Green Pharmacy bardzo pozytywnie mnie zaskoczył, tani, a tak wyjątkowy. Stenders to klasa, elegancja i rozpusta - zapachowa szczególnie. Ciało bardzo skutecznie nawilżał balsam Bioderma Atoderm Creme, również moja mama stała się jego wierną zwolenniczką. W dziedzinie pielęgnacji dłoni, tych ekstremalnie wysuszonych, niezastąpiony był Avene Cold Creme i pewien krem do twarzy również tej marki ;)



Ampułki Yasumi są ze mną od dawna, mam swoje dwie ulubione, do których powroty są nieuniknione: Anti Acne i Dry Skin. W pielęgnacji twarzy zaskoczył mnie również tonik Ingrid, który o dziwo bezbłędnie i w okamgnieniu zmywał makijaż. Włosy ratuje Jantar, a rozpieszczał Colyfine.


Sporo tego, ale nie ma tu kosmetyków wybitnie drogich, wszystko w przystępnej cenie i na każdą kieszeń. Mam nadzieję że coś Was zainteresuje i sprawdzi się na tyle, by za rok byli to i Wasi ulubieńcy.

Kojarzycie moich ulubieńców, może i na Waszych półkach dumnie się panoszą?
A może dopiero planujecie ich zakup?

piątek, 15 stycznia 2016

Klorane. Maseczka intensywnie nawilżająca na bazie wyciągu z mango. Rozpieszczająca włosy i zmysł powonienia.

Owocowa rozpusta, tak krótko mogłabym podsumować ten kosmetyk.
Jednak to nie obietnica zawartości mango skłoniła mnie do zakupu, a okazyjna cena jak na tę markę, za maskę zapłaciłam bowiem 19zł.
Moje oczekiwania wobec niej nie były zbyt duże, recenzji w sieci znalazłam niewiele, chciałam więc uniknąć rozczarowania.
Miło się zaskoczyłam, zarówno działaniem pielęgnacyjnym, efektem na włosach jak i dodatkowo zapachem maski.


Niby wygląd maski nie ma znaczenia, ale musicie przyznać, że to co jest w środku słoika, nie może być nam zupełnie obojętne. Sorbet, albo coś równie pysznego, soczyście owocowego z samego wyglądu, a i do tego również z zapachu - trudno mu się oprzeć. To jednak nic, zapach ten zostaje na włosach!
Niestety spryskanie dwufazowa odżywką, albo zastosowanie wcierki niweczy efekt, ale od czasu do czasu można je sobie odpuścić. Włosy pachnące mango, w środku zimy - niezapomniane doświadczenie!


Maska sprawia że włosy są miękkie i miłe w dotyku. Już podczas jej spłukiwania wyczuwalna jest ich aksamitna gładkość. Nie doświadczam uczucia plątania, a rozczesywanie, nawet z pominięciem odżywki dwufazowej, czy też serum nie sprawia najmniejszego kłopotu.
Muszę przyznać że maska zrobiła na mnie bardzo duże wrażenie.
Jedyny minus to kiepska wydajność, znika bowiem z opakowania w zastraszającym tempie. Lekka konsystencja kosmetyku skutkuje jej nadużywaniem.


Niemniej jednak uważam ją na jedną z lepszych masek, jaką dane mi było używać w ostatnim czasie.
Gdybym tylko miała okazję kupić kolejne opakowanie w tych samych pieniądzach, nie wahałabym się ani chwili.
Włosy są miękkie, gładkie, sypkie i znacznie poprawia się ich wygląd.  To moja doraźna pomoc w chwilach większego zwątpienia.


Zapach to ogromny atut maski, jest on dodatkową nagrodą za 30 min spędzone z czepkiem i ręcznikiem na głowie. Używanie tej maski to czysta przyjemność, jednak dawkuję ją z rozwagą raz bądź dwa razy w tygodniu.

Używałyście kosmetyków marki Klorane? Macie swoich ulubieńców? 
Jakie odżywki zostawiają w Waszym przypadku przyjemny zapach na włosach?