środa, 30 lipca 2014

Bielenda. Olejek do kąpieli. Anticellulite. Cyprys+olejek grejpfrutowy

Uwielbiam długie kąpiele, nie ma też dnia, bym czegoś do kąpieli nie dolewała.
Olejki, płyny, piany to ostatnio kosmetyki pierwszej potrzeby. Stwierdzam, że w jakiś sposób kąpiel powiązana jest dla mnie z pianą, gdy jej nie ma, kąpiel nie jest kompletna.

Olejki Bielenda kojarzyłam z półek sklepowych, nie są one nowością. Skusiłam się jednak na nie dopiero w promocji w Biedronce, gdzie były za 4,19zł. Niezła okazja, czyż nie?
Pewnie nie zdziwi też nikogo, że wykupiłam wszystkie dostępne (ostatnie 9 sztuk), w 4 wariantach zapachowych.


Jako pierwszy do łazienki trafił olejek Cyprys + Olejek Grejrfrutowy.

Zapach z opakowania jest dość kojący, niestety w wannie mniej wyczuwalny.
Niewielka ilość kosmetyku wystarczy do stworzenia dużej, satysfakcjonującej i trwałej piany. Niestety konieczne jest wlanie większej porcji by móc rozkoszować się aromatem, wolę więc mieć tylko pianę, a relaksować się zapachem żelu w trakcie kąpieli.


Jeśli chodzi o właściwości pielęgnacyjne, to trudno mi się do nich odnieść, wszak w wannie korzystam jeszcze z żelu, a po kąpieli z balsamu.

Niemniej jednak, kąpiel przy udziale olejku odpręża, czego inne kosmetyki mi nie gwarantują.

Nazwa olejek sugerowałaby delikatne natłuszczenie (takie daje olejek Fenjal), jednak nic takiego nie ma miejsca, dla mnie to płyn do kąpieli. Jest to plusem wiosną i latem, bo nic nie oblepia, jednak jesienią czy zimą, delikatna okluzja byłaby wskazana.

Cena regularna tych olejków w zależności od sklepu to około 13-15zł, tak więc moje 4,19zł to nie lada gratka.

Biorąc pod uwagę zainwestowaną kwotę, jestem niesamowicie zadowolona.


Co do wydajności kosmetyku nie podejmuję się oceny, nie szczędzę sobie tego typu kosmetyków. Lekką mam do nich rękę.


Lubicie pianę, długie kąpiele i relaks w wannie?

wtorek, 29 lipca 2014

Lily Lolo. Choc Fudge Cake. Sypkie cienie mineralne.

Lily Lolo, to marka kojarzona przeze mnie z Agą z bloga http://agowepetitki.blogspot.com/.
To u niej zaczytywałam się w informacjach o produktach, nowościach i szerokim asortymencie.
Kiedy w końcu miałam Lily Lolo na wyciągnięcie ręki, nie mogłam ograniczyć się tylko do jednego zakupu. Jednak jako pierwszy na liście znalazł się cień Choc Fudge Cake, który dziś bliżej przedstawię.

Makijaż oczu to mój konik, twarz zawsze zostaje na drugim planie, choć nie powiem, podkład od nich na pewno kupię, akurat w tamtym momencie skusiłabym się na mini wersję, jednak te nie były dostępne na targach.


Targi kosmetyczne w Warszawie dały mi możliwość dotknięcia cieni, przetestowania ich na dłoni, choć ja i tak wiedziałam że je wezmę. Tym bardziej że oferta targowa pozwalała kupić je taniej, bo w cenie 29zł/szt.


Choc Fudge Cake, to brązowo-czekoladowa śliwka, coś jak oberżyna złamana brązem. W momencie aplikacji, gdy wklepuję go na powiekę, cień migocze radosnym, wielowymiarowym fioletem. Jednak gdy zaczynam go rozcierać ukazuje się brąz. Co sprawia że  idealnymi kompanami do duetu stają się: beże, złota, róże czy też fiolet.

Cień nakładam zawsze na bazę Lumene, dzięki czemu kolory są nasycone, a makijaż utrzymuje się przez cały dzień, nawet na mojej tłustej powiece.

Owszem osypuje się przy nakładaniu, ale taki już chyba minus, tak miałkich cieni. Nie jest to dla mnie dużym problemem, gdyż i tak podkład nakładam zawsze na końcu.


Cena nie należy do najniższych, jednań kosmetyk jest niesamowicie wydajny, starczy więc na długo.

Cień kupiłam już w nowej szacie graficznej, która cieszy oko. Sitko wysypuje odpowiednią ilość kosmetyku, posiada też zabezpieczenie, które ułatwia transport, bez obawy o rozsypanie produktu.


Poniżej pokażę trzy szybkie makijaże, wykonane do pracy, przy udziale właśnie Choc Fudge Cake.

* Choc Fudge Cake w zewnętrznym kąciku, przy udziale cieni w kolorach, które określiłabym jako rose gold





* Choc Fudge Cake, z chłodniejszym lila-fiolet



* Choc Fudge Cake, z beżem wanilią i złotem. Tutaj widać idealnie brązowe wykończenie cienia, mniej do głosu dochodzi fiolet





Wszelkie wady i mankamenty urody, są wynikiem działań matki natury i genów. Photo Shop nie maczał w tym swoich palców.

Cień ten można by nazwać poniekąd kameleonem, bo mimo iż czasem bardziej wybija się brąz, to w słońcu widać i fiolet, w zależności jak padają promienie. Jednak na zdjęciu trudno oddać ten efekt.

Z ogromną radością przyjęłabym pojawienie się w ofercie podobnego fioletu, jednak o chłodnym, grafitowym wykończeniu.

Proste, szybkie, dzienne i delikatne makijaże, zyskują przy udziale tego cienia wielowymiarowego, ciekawego efektu.

Postaram się niebawem pokazać drugi z zakupionych wtedy ceni.

Może uda mi się i w tym roku wyruszyć na jesienną edycję targów w Warszawie i sprawić sobie jeszcze trochę radości na stoisku Lily Lolo.


poniedziałek, 28 lipca 2014

Dove. Nutritive Solutions. Nourishing oil care. Odżywka w sprayu bez spłukiwania

Odżywki dwufazowe bez spłukiwania, to mój obowiązkowy punkt dnia. Po każdym myciu i spłukaniu odżywki, po ich lekkim osuszeniu ręcznikiem, zawsze lądują na moich włosach.


Nie wyobrażam sobie dnia bez zaaplikowania lekkiej odżywki dwufazowej.
Zdecydowanie ułatwiają rozczesywanie, a użyte na rozczesane już włosy, lekko dyscyplinują, ostającą aureolkę baby hair.

Najbardziej popularne i lubiane, również przeze mnie, są odżywki Gliss Kur. Są dostępne chyba w każdej drogerii, mnogość wariantów przyciąga, a i cena wcale nie odstrasza.

Jakiś czas temu wpadła mi w ręce odżywka w takiej samej dwufazowej formule, z firmy Dove.
Dove. Nutritive Solutions. Nourishing oil care. Odżywia suche i puszące się włosy.


Aplikacja, szybkość i łatwość aplikacji nie odbiega od odżywek Gliss Kur. Podobnie jak one nie obciąża włosów, sprawia że łatwo się rozczesują, stają się sypkie i gładkie.

Dwufazowe odżywki to moje uzupełnienie pielęgnacji, stanowią idealne jej dopełnienie.

Zdarza mi się, choć niesamowicie rzadko, ograniczyć się tylko i wyłącznie do użycia jej jako jedynej odżywki po myciu. Jeśli noc spędziłam z olejkiem na włosach, czy też jakąś maską, rano mogę sięgnąć tylko po dwufazówkę.

Spray nie zacina się, świetnie rozprasza płyn, pachnie bardzo delikatnie, przez co nie koliduje z zapachem perfum.


Odżywki tego typu są niesamowicie wydajne i ta również taka jest. Starcza mi na wiele tygodni, przy codziennym stosowaniu.

Minusem jest trudniejszy dostęp, o ile inne produkty Dove widzę na półkach wszędzie, tak dwufazówki rzadko.Warto również pryskać odżywkę na włosy w okolicy wanny, tak by reszta osadzała się właśnie tam, a nie na płytkach, które zyskują wtedy dodatkowy poślizg (coś o tym wiem ja, jak również inni domownicy).

Ciekawa jestem czy Dove posiada dwufazówki w innych wariantach, chętnie i im przyjrzę się dokładniej.

Nie widzę różnicy między Dove, a Gliss Kur, obie są równie dobre i myślę że będę używać ich zamiennie.



Czy odżywki w takiej formie towarzyszą Wam każdego dnia? Po jakie sięgacie?

czwartek, 24 lipca 2014

Purederm. Exfoliating. Foot Mask. Skarpetki złuszczające

Skarpetki złuszczające szturmem wtargnęły na polski rynek, wcześniej mogłam tylko słuchać o nich na zagranicznych kanałach urodowych, zamawiane z Azji, były dla mnie długo nieosiągalne.

Obecnie na naszym rynku, jest kilka dostępnych wariantów. Ja skusiłam się na Purederm w Hebe, bez promocji 19,99zł. Na wyciągnięcie ręki dostępne są również skarpetki L'Biotica.


Przez długie lata, skóra na moich stopach nie sprawiała mi żadnych problemów. A potem jak ruszyło, tak sytuacja stała się nie do opanowania. Skóra była zgrubiała, sucha, szorstka. Owszem tarka z Scholl czyni cuda, jednak wymaga systematyczności, a ja jakoś mam tendencję do ignorowania istnienia stóp.


Chwilę zbierałam się do zakupu skarpetek, jednak jak tylko znalazły się w moim domu, od razu chciałam ich użyć. Nie było to takie proste, bo wygospodarować w ciągu dnia godziny, bądź półtorej, by móc trwać w nicnierobieniu, jest jednak nie lada wyczynem.
Skarpetki złuszczające nie są stworzone do przemieszczania, więc nagła potrzeba skorzystania z WC była jak droga przez mękę.

W opakowaniu znajdujemy dwie, dość duże skarpetki. Choć zdecydowałam się na rozmiar Regular, moje stopy w rozmiarze obuwia 39, miały jeszcze trochę luzu.
Aby móc je nałożyć trzeba rozciąć wlot trochę poniżej wyznaczonej linii, potem ostrożnie, by nie wylać płynu wsunąć do wewnątrz stopy i trwać :)
Ja wysiedziałam w nich przepisowe półtorej godziny. Nic nie przeciekało, nie zsuwało się.
Na początku czułam delikatne mrowienie, no i standardowo marzły mi stopy, więcej minusów nie zaobserwowałam.

Zaraz po zdjęciu skarpet, oraz opłukaniu stóp odczuwalne było mocne wysuszenie skóry, widoczne były bruzdy i załamania, niczym spękana od słońca ziemia.

Myślałam że za dwa, czy trzy dnia ujrzę odchodzącą płatami skórę, a zaobserwowałam jedynie delikatnie pękanie naskórka. Przysiadłam więc na forum i doczytałam, że dziewczyny polecają moczenie stóp, nie myślałam że to konieczne, skoro uwielbiam długie kąpiele w wannie, ale postanowiłam moczyć dodatkowo same stopy. Skoro potrzebują one dodatkowego, wyjątkowego traktowania, to trudno, trzeba i już, nie ma co dyskutować.

Wtedy ruszyło...

Skóra szybko zaczęła się złuszczać, najpierw w okolicach palców, potem śródstopie, na końcu również na piętach. Widok był ciekawy dla mnie samej, jednak domownikom wolałam oszczędzać wrażeń i chodziłam w skarpetkach, tym bardziej że naskórek ma tendencję do zaczepiania się o włosie dywanu i odrywania. Odkurzać nie lubię, więc nie chciałam dokładać sobie roboty.

Dłuższe płaty delikatnie podcinałam, by ułatwić sobie nakładanie skarpetek, czy podkolanówek.

W ciągu 10 dni było po sprawie.

A efekt jaki otrzymałam bardzo mnie usatysfakcjonował. Stopy stały się gładkie, miłe w dotyku, jest na nich wyraźnie mniej zgrubiałego naskórka.

Wiem z całą pewnością że będę powtarzać takie kuracje co kilka miesięcy.
Obecnie można kupić taniej powyższe skarpetki w Biedronce, ja poczekam jeszcze chwilę, może będą później na jakiejś przecenie.



Polecam, szczególnie przed sezonem letnim. Świetny produkt, który na stałe wejdzie do mojej dodatkowej pielęgnacji.

środa, 23 lipca 2014

Yasumi. Clean & Fresh Silky Powder. Puder do mycia twarzy.

Jeszcze jakiś czas temu, nawet do głowy by mi nie przyszło, że istnieje puder do oczyszczania twarzy.
Nie jest to raczej zbyt popularna forma produktu do mycia, a przynajmniej ja z żadnym innym kosmetykiem prócz Yasumi, się nie spotkałam.

Obawy jakie chodziły mi po głowie nim zaczęłam go używać, to nadmierne podrażnianie skóry, czy zbyt duża ziarnistość, która może nie być odpowiednia do codziennej pielęgnacji.

Jednak już po pierwszym użyciu wiedziałam, że zupełnie niepotrzebnie bałam się jego agresywności.


Niewielki gabaryt kosmetyku, kryje w sobie miałki puder, zamknięty w opakowaniu przypominającym solniczkę. Jest tak drobno zmielony, iż nie ma mowy o żadnym tarciu, czego początkowo się obawiałam.

Opakowanie jest bardzo wygodne i solidnie wykonane. Dobrze leży w ręce i precyzyjnie dozuje pyłek.


Puder ma lekko żółte zabarwienie, a po roztarciu w wilgotnych rękach, tworzy przyjemną pianę, o podobnym kolorze. Wystarczy chwila i puder zmienia się w pianę.



Kosmetyk dobrze oczyszcza twarz z sebum, czy resztek makijażu, przyjemnie również odświeża.
Nie ma mowy o ściągnięciu skóry, czy jakimkolwiek, nawet najmniejszym podrażnieniu. Samo stosowanie sprawia dużo frajdy i jest niesamowicie przyjemne. Wytworzona piana gładko sunie po skórze, zmywając zanieczyszczenia z całego dnia.




Niewielkie opakowanie sprawia, że jest to świetna opcja dla osób które dużo podróżują. Zajmuje niewiele miejsca, dodatkowo odświeżenie jakie zapewnia, zawsze jest mile widziane, szczególnie w drodze, czy poza domem, po męczącym dniu.

Z tego też powodu zostawiam sobie trochę na dnie, by móc zabrać go na urlop. (druga połowa z ręką w gipsie nie pomoże dźwigać ciężkiej walizki)



Produkt można kupić na stronie:
http://yasumi.eu/demakijaz/1104-clean-fresh-silky-powder.html
lub na targach kosmetycznych.

Cena 49zł za 50ml zdaje się być wysoka, jednak kosmetyk jest bardzo wydajny.


Dziś rano Facebook ucieszył mnie notką Yasumi, UWAGA! coś dla gąbeczkomaniaków. 
Wyszły na rynek dwa nowe warianty Konjac Sponge: Green Tea dla cery tłustej, ze skłonnością do zaskórników, oraz Pearl dla skóry wrażliwej i dojrzałej.
Zielona Herbata będzie musiała być moja, urabiam już drugą połowę na ponowny wyjazd na Targi kosmetyczne do Warszawy :) 

wtorek, 22 lipca 2014

Madame L'Ambre. Silk Charm. Tonik, którego nie lubię używać

Tonik jest dla mnie kosmetykiem pielęgnacji podstawowej, nie wyobrażam sobie, nie mieć żadnego na półce. Widzę jakie ukojenie daje skórze bezpośrednio po umyciu jej wodą z żelem, błyskawicznie koi, niweluje uczucie ściągnięcia.

Sięgam po różne, choć mam też kilka pewników, po które w razie pomysłu mogę sięgnąć.
Pomysłów mam jednak na tę chwilę aż nadto, więc testuję, odkrywam, a czasem się też rozczaruję.


Z marką Madame Lambre poznałam się już jakiś czas temu.
Używałam zarówno kremu do twarzy, jak i pod oczy, w moich rękach było i mleczko.
Ze wszystkich tych kosmetyków byłam dosyć zadowolona. Krem stosowałam na noc ze względu na bogatszą konsystencję, krem pod oczy miał według mnie formułę kremo-żelu i świetnie się wchłaniał, mleczko rewelacyjnie zmywało makijaż z całej twarzy, jak również i oczu.

Wypróbowanie toniku było tylko kwestią czasu.



Pierwsze co rzuca się w oczy, to opakowanie.
Finezyjne kartoniki, jak i rysunki na samym kosmetyku. Kwiaty to mój świat, więc idealnie trafiły w moje gusta.Teraz wszędzie jak nie minimalizm, to przeładowanie informacjami, marka Madame Lambre świetnie uzupełnia braki na rynku pod kątem ciekawych dla oka, może lekko dziewczęcych, infantylnych wzorów.

Opakowanie toniku w kartonik, z podobnymi motywami, to ciekawy pomysł.
Kolorowa, kwiatowa tuba skrywa pod nakładką, białą, prostą nakrętkę.


Delikatny zapach przypomina mi nuty wyczuwalne w mleczku, które wcześniej używałam.
Przyjemny, nienachalny, delikatny, jest w moim odczuciu plusem.


Niestety dalej nie jest już tak różowo.

Tonik najzwyczajniej w świecie podrażnia moją skórę.

Nie wiem jak to się dzieje, ale po każdorazowym użyciu pojawia się pieczenie, mocne zaczerwienienie, skóra staje się intensywnie zarumieniona.
Do tego dyskomfort obklejenia skóry jest dla mnie nie do zniesienia, szybko muszę ratować się spryskiwaniem wodą termalną.

Używane kiedyś silniejsze toniki, skierowane do cery trądzikowej nie drażniły tak mojej skóry, najwyżej ją lekko podsuszały, a tutaj mam żywy ogień na twarzy.


Fakt ten mocno mnie zaskoczył, bo ani kremy, ani mleczko z tej serii, nie zrobiło mi żadnej krzywdy.

Być może obklejenie i mocno odczuwalny film na twarzy byłabym w stanie znieść, ale podrażnianie skóry i pieczenie niestety jest zbyt dużym ryzykiem.


Poniżej dla ciekawskich i bardziej światłych ludzi skład:



Nie zraża mnie to jednak do tej firmy.
Z pewnością sięgnę po kolorówkę tej marki, mam chrapkę również na ich pędzle, bo jak wiecie to mój konik :)

Nie skreślam całego asortymentu tej marki przez jeden produkt, biorąc pod uwagę wcześniej stosowane z zadowoleniem kosmetyki. Jednak od toniku będę się trzymać z daleka.

poniedziałek, 21 lipca 2014

John Frieda. Luxurious Volume - szampon i odżywka w duecie

Jakiś czas temu opisywałam Wam moje wrażenia po stosowaniu zestawu składającego się z szamponu i odżywki John Frieda. Brilliant Brunette
Po nim przyszła pora na wariant zwiększający objętość, stwierdziłam że to odpowiedni dla niego  moment, właśnie zaraz po skróceniu włosów, podcięciu nie tylko zniszczonych końcówek.

Nadanie objętości, uniesienie włosów już od nasady, to był priorytet na tamten moment.


W przypadku szamponu Luxurious Volume, Thickening Shampoo formuła jest typowo żelowa, a sam płyn przezroczysty. Jest odpowiednio gęsty, więc nie przelewa się przez palce, nie spływa, nie sprawia również żadnych problemów podczas samego mycia.
Zapach nie jest już jednak tak przyjemny jak przy wersji Brilliant Brunette, tamten był dla  mnie rozpieszczająco-luksusowy.
Sam kosmetyk bardzo dobrze oczyszcza włosy, odświeża, nie ma mowy o ich obciążaniu.
Bez nakładania odżywki po myciu jednak się nie obejdzie, włosy mogłyby stawiać zbyt duży opór przy rozczesywaniu.

Odżywka Thickening Conditioner budzi we mnie mieszane uczucia.
Nie wyobrażam sobie, stosować ją tylko i wyłącznie przez dłuższy okres czasu. Muszę posiłkować się innymi odżywkami, bądź maskami, na przemian z tą.
Rozumiem zamysł budowania objętości, więc co za tym idzie unikania przeciążenia, jednak mimo to odżywka powinna w jakimś stopniu odżywiać włosy, a mam wrażenie że ta tego nie robi.
Jedyne co jestem w stanie zaobserwować, to wygładzenie włosa po myciu i ułatwienie rozczesywania.

Efekt całego zestawu oceniam bardzo dobrze.
Faktycznie fryzura ma więcej objętości, włosy są odbite od nasady, nawet jeśli co jakiś czas sięgam po inną maskę.

Nie wiem natomiast jak sprawa wyglądałaby, gdybym nie używała obu kosmetyków z serii w duecie, a sięgnęła np. tylko i wyłącznie po szampon. Być może efekt byłby równie zadowalający podczas stosowania szamponu wraz z jakąkolwiek lekką odżywką, nawet dwufazową.

 Zestaw polecam tym, który chcą nadać fryzurze objętości, a ich włosy są w dość dobrej kondycji.

 Dla ciekawskich składy:
John Frieda, Luxurious Volume, Thickening Shampoo
John Frieda, Thickening Conditioner

Być może kiedyś znów po nie sięgnę, jednak przed zastosowaniem postaram się zadbać bardziej o pielęgnację i odżywienie włosów. Objętość zbudowana na zdrowych i wypielęgnowanych do granic możliwości włosach, wygląda o wiele bardziej atrakcyjnie.

sobota, 19 lipca 2014

Receptury Babuszki Agafi. Serum do twarzy. Przedłużenie młodości 35-50 lat - takie cudowne, a mnie zapycha

Wracam po niemałej przerwie, wychodzę już chyba jednak na prostą. Dziś udało mi się wygospodarować chwilę, by powrócić z recenzję, której napisanie miałam w planach już jakiś czas temu.

Receptury Babuszki Agafi, weszły na nasz rynek szturmem i z miejsca go podbiły. Był moment że przychylne recenzje zalewały blogosferę, jedynie spore nadstany na półkach, powstrzymywały mnie od zakupu kilku cudeniek.

Łut szczęścia sprawił że stałam się posiadaczką tak osławionego serum. Z niemałym entuzjazmem podeszłam do jego używania.


Już samo opakowanie sprawia przyjemność oku. Detale i grafika na kartoniku trafia w moje gusta. Może się komuś ono wydać niezbyt nowoczesne, jednak mnie przekonuje i wydaje się że pasuje do produktu.


Wnętrze skrywa butelkę zwieńczoną pipetą, która dobrze nabiera kosmetyk, jak i później ułatwia dozowanie.
Sama formuła nie jest zbyt gęsta, dzięki czemu dobrze się wchłania, nie sprawia również problemu podczas aplikacji.

Skład, mnie laikowi wydaje się być w porządku, dodatkowo podbudowana przychylnymi opiniami, ochoczo włączyłam je do codziennej pielęgnacji.


Jakie było moje zaskoczenie, gdy cera z dnia na dzień, zamiast oczekiwanych zachwytów powodowała coraz większe zaniepokojenie.
Owszem zauważyłam poprawę nawilżenia i jędrności skóry, jednak używanie serum niosło ze sobą inne, mniej wyczekiwane efekty.

Serum zaczęło mnie zapychać.

Z dnia na dzień pojawiało się coraz więcej zapchanych porów, cera nie wyglądała zachęcająco. Moim oczom ukazywał się pogrom zniszczenia, serum zniweczyło miesiące doprowadzania skóry do jako takiego znośnego wyglądu.
Do tego zaczęły pojawić się wypryski, z którymi już od jakiegoś czasu miałam spokój.


Próbowałam na serum nakładać inny krem, myślałam że może w duecie nie współgrają, obserwowałam też cerę gdy nakładam go nawet solo, bez późniejszej aplikacji kremu. Nadal było to samo.

Byłam zmuszona odstawić serum. Owszem daje nawilżenie, jednak zbyt dużym kosztem, minusy są większe niż osiągane korzyści, a jeśli chodzi o nawilżenie znalazłam swój ideał w postaci ampułek Yasumi.

Została mi jeszcze część opakowania, którą spróbuję może zużyć na szyję i dekolt, choć może nad dekoltem jeszcze się zastanowię, bo sezon letni sprzyja odsłanianiu tej okolicy.


Ostatnio trafiłam na dwie, czy trzy recenzje z podobną opinią jak moja, nie tylko mnie tak załatwiło to serum. Widać nie dla każdego i nie dla każdej cery.

wtorek, 8 lipca 2014

Yasumi. Ampułki do twarzy. Dry Skin oraz Vitamin C

Ampułki do twarzy to dla mnie nowość w pielęgnacji, stosuję je podobnie jak serum, czyli dokładam po chwili krem, choć bywa i tak, że na ampułce poprzestaję.

Z ampułkami Yasumi po raz pierwszy spotkałam się na Targach, zapadły mi w pamięć na tyle, że przy kolejnej tego typu imprezie, po rozmowie z  paniami na stoisku, kupiłam wariant Dry Skin, potem w moje ręce wpadła również Vitamin C.

Obie wersje mają pojemność 3ml, niby niewiele, jednak są bardzo wydajne.
Do ampułek można dokupić sobie pipetkę, by używanie ich było wygodniejsze i bardziej higieniczne.
Sama fiolka zakończona jest zakrętką.

Na opakowaniach znajdują się wszelkie informacje, dla jakiego typu cery przeznaczona jest dana wersja, na jakie problemy skórne, oraz jakie efekty możemy uzyskać.


Vitamin C - skierowany jest do każdego rodzaju cery, szczególnie zniszczonej słońcem z oznakami fotostarzenia, z rozszerzonymi naczynkami i o nierównym kolorycie.



Stosowałam je jako uzupełnienie pielęgnacji, w momencie gdy moja skóra podczas choroby wyglądała na szarą i zmęczoną.

Dry skin - posiada właściwości nawilżające, ujędrniające, wzmacnia również naturalną barierę ochronną skóry.



Ta ampułka szczególnie przypadła mi do gustu.
Tutaj w szybkim czasie widać rezultaty i poprawę stanu cery.

Z pewnością skóra zyskuje dodatkową porcję nawilżenia, widać to szczególnie rano, gdy twarz jest  gładka, jędrna, a skóra bardziej elastyczna.
Bywało też tak, że w pośpiechu, czy też w dniach gdy byłam bardzo zmęczona, ograniczałam się do samej ampułki, bez późniejszego nakładania kremu, wtedy efekt również był zadowalający.
 



Dry Skin ma bardziej wodnistą formułę, miałam wrażenie że Vitamin C bardziej przypomina mi olejową, bogatszą, przez co wchłaniała się odrobinę dłużej. Ampułka z witaminą C miała też bardziej wyczuwalny zapach, podczas gdy nawilżającą odbierałam nawet jako bezzapachową.

Podczas ich stosowania nie zauważyłam zapchania porów, czy też podrażnienia skóry.

3 ml starcza mi na około 3 tygodnie, systematycznego, prawie codziennego stosowania.
Widzę zadowalające rezultaty, skuszę się więc na kolejną ampułkę Dry Skin, przy okazji kolejnych Targów na jesieni, przetestuję być może też i inny wariant.


Ampułki można zobaczyć i zamówić tutaj:
https://yasumi.eu/165-ampulki-koktajle

poniedziałek, 7 lipca 2014

Stiefel. Physiogel. Balsam Nawilżający do ciała.

Ja, która kiedyś istnienie balsamów totalnie ignorowałam, raz po raz,  sięgam teraz po kolejne mazidła do ciała.
A to balsamy, mleczka, koncentraty balsamów, musy, masła i co tylko się da.

Moja skóra nie potrafi funkcjonować bez dawki nawilżenia po kąpieli, muszę nasmarować chociaż cienką warstwą nogi, ręce i dolne partie pleców.
Długie kąpiele nie mogą ujść płazem, skóra w jakiś sposób musiała zareagować.

Polubiłam jednak ten codzienny rytuał, stał się nawykiem, czymś co wykonuję już niemal machinalnie.

Balsam Physiogel wypróbowałam z tym większą ochotą, gdyż sporym zaufaniem darzę kosmetyki apteczne i ciekawa jestem ich skuteczności.


Balsam zapakowany w dodatkowy kartonik, mieści w sobie 200ml kosmetyku.
Niezbyt duży, jak na sporą powierzchnię stosowania, jednak jest niesamowicie wydajny i już niewielka jego ilość wystarczy, by dać ukojenie skórze.


Szybko się wchłania, nie pozostawiając tłustej, czy lepiej warstwy. Skóra odzyskuje utracony komfort, znika uczucie ściągnięcia.
Nie jest perfumowany, dzięki czemu nie męczy w ciepłe dni, nie kłóci się z zapachem perfum.

Konsystencja nie sprawia trudności przy aplikacji, nie jest zbyt gęsta, gładko sunie po skórze.

Zapewnia nawilżenie na długo, rano skóra nadal jest gładka, przyjemna w dotyku, jędrna.



Szkoda, że opakowanie 200ml, kosztuje ok. 28zł, to trochę dużo, jak za tak małą pojemność.
Myślę jednak że i tak kiedyś znów się spotkamy.


Miałyście może okazję stosować ten balsam, bądź inne kosmetyki tej firmy?

sobota, 5 lipca 2014

Organizacja mojej toaletki. Jak przechowuję swoje kosmetyki i pędzle

Postanowiłam przybliżyć Wam mój świat kosmetyków, taki, jaki jawi się moim oczom każdego dnia.

Miejsce dowodzenia nazywam toaletką, ale rzeczywiście jest to komoda BRW z systemu Tip Top. Dla mnie to o tyle komfortowe rozwiązanie, iż jest ona płytsza niż dostępne na rynku toaletki, przez co lustro mam bliżej oczu. Zazwyczaj też malując się robię tysiąc innych rzeczy, więc to że stoję na nogach, jest dla mnie plusem.
Odpowiednia wysokość sprawia że wszystko mam na wyciągnięcie ręki.

Lustro to zakup w markecie Praktiker. Zależało mi by miało taką szerokość jak komoda, choć wolałabym by i drugi wymiar był większy, ale nie można mieć wszystkiego.



Wokół lustra zostało zamontowane oświetlenie ledowe, z możliwością zmiany kolorów. Jest to raczej bajer, a dokładniej zastępstwo lampki nocnej w pokoju, niż jakiekolwiek ułatwienie przy makijażu.



Z powodu sporej eksploatacji na powierzchni blatu, położyłam na środku fioletową podkładkę.



Po lewej stronie blatu swoje miejsce ma komoda z Ikea na cztery szuflady, mini akrylowy organizer Jysk, oraz dwie paletki magnetyczne Vipera. Tutaj swoje zaszczytne miejsce ma również pojemnik na pędzle do oczu (producent Galicja).
U samej góry: zawsze pomocne ręczniki jednorazowe i mój mini kosz, na drobnostki typu płatki, waciki itp.


Pojemnik na pędzle stanowi doniczka, wysypana kryształkami z Pepco.



Po prawej rozgościł się organizer z Tk Maxx, w którym przechowuję najpotrzebniejsze każdego dnia kosmetyki. Jest tu w większości kolorówka, ale nie tylko.
Tutaj zawsze swoje zaszczytne miejsce ma Carmex, oraz szczotka do włosów.



Inne doniczki zawierają pędzle do twarzy, z tyłu schowana doniczka z kredkami.



Organizer Tk Maxx w swojej szufladzie kryje kilka błyszczyków, oraz odlewki podkładów.


Przejdźmy może do paletek Vipera i ich zawartości. Są o tyle wygodne, iż nie mają przegródek, dzięki czemu mogę w nich trzymać wkłady różnej wielkości. Ich łączny wymiar odpowiada mniej więcej organizerowi Jysk :)
Są tu niesparowane cienie, najróżniejsze wkłady, testery np. Bourjois.


Komoda Jysk, zawiera również sporo cieni.
U samej góry są dwie szufladki, choć dla mnie równie wygodna byłaby jedna szersza, tak jak te niżej.


... jeszcze więcej cieni.


Kilka cieni do powiek, do brwi, eyeliner, korektor i bronzery.




Komoda na cztery szuflady Ikea.

Górne szufladki to pomadki do ust, rozrosła się ta część kolekcji, kiedyś szminki zajmowały połowę tego.


Dolna część, to od lewej - róże Bourjois, oraz inne m.in mineralne.
Po prawej - pudry, rozświetlacze, bronzery.



Wnętrze głównej komody.

Za lewymi drzwiczkami:
-  zaczynając od góry, kosmetyki do twarzy: micel, tonik, woda termalna, peeling enzymatyczny, oraz patyczki, płatki itd.
- niżej to głównie maseczki, kremy do twarzy, oraz wody termalne.
- ostatnia półka to kilka produktów do włosów, oraz zapasy.


Po prawej znajdują się paletki testerowe, głównie cieni i róży.
Kosmetyki do stóp, zmywacze do paznokci, oraz drobnostki typu balsamy ochronne do ust, próbki zamknięte w kolejnej komodzie z Ikea.



Szuflady, pomimo niewielkiego wymiaru mieszczą stosy różności.
Pierwsza, to istny misz masz. Małe paletki, cienie, podkłady - z nich korzystam również każdego dnia. Często tu sprzątam, ale i tak wygląda to na wielki bałagan.


Druga szuflada zawiera rzęsy, klej do rzęs, zapas tuszy, pędzelki kabuki, oraz sporo nadstanów, które czekają na swoją kolej.


Część komody w której wiecznie nie można nic znaleźć, z której bałaganem walczę. Lakiery do paznokci, odżywki, pilniczki itp.


Czwarta szuflada z kremami do rąk, dodatkowy top coat, pędzle na zapas, mini zestaw Benefit.



Ostatniej szuflady nie pokazuję, są tam jakieś pojemniczki do przelewania próbek, odlewek, opakowania po pędzlach itp.


Zastanawiam się, czy nie pokazać bliżej moich zbiorów, z podziałem na kategorie, czy też rodzaj pielęgnacji. Podoba mi się to u innych dziewczyn, lubię podglądać kto co ma u siebie, z czego korzysta.

Mój kolorowy świat jest zupełnie odmienny niż to co widzę na zagranicznych filmikach na YouTube, brak tu panoszącej się bieli.
Klasyczna olcha  dodaje jednak trochę ciepła, w pokoju o jasnych ścianach, stosunkowo chłodnym i niedoświetlonym.

Mam nadzieję że dobrnęliście do końca.
Może jest coś, co według Was powinnam zmienić? Może jakieś rozwiązanie lepiej by się tu sprawdzało.