niedziela, 31 sierpnia 2014

Astor. Lakiery Quick'N Go! oraz Perfect Stay

Uwielbiam widok zadbanych paznokci i dłoni. Niezbyt długie, wyglądające naturalnie paznokcie, są moim marzeniem. Obecnie jednak niespełnionym i niezbyt realnym do osiągnięcia.

Owszem kiedyś, z wielkim trudem udawało mi się zapuścić odrobinę paznokcie, a chociaż podreperować ich stan, który z wielu powodów nigdy nie był moją chlubą. Teraz nie jest to możliwe, bo oprócz aspektów zdrowotnych, doszły ciągłe urazy mechaniczne.

Rozdwojona płytka to mało, ona jest po prostu zrywana, łamana i kruszona.

Niemniej jednak raz na jakiś czas, gdy mam wolne, albo gdy zbliża się jakaś okazja, decyduję się na kolor na paznokciach.

Oczywiście z bazą uprzednio nałożoną na płytkę, by choć trochę przedłużyć trwałość lakieru na paznokciu i zniwelować też jej nierówności.




Ostatnio testowałam dwa lakiery Astor, z serii  Quick'N Go! oraz Perfect Stay.

Pod kątem kolorystycznym bardziej odpowiada mi ten pierwszy - 377. Niby pastelowy, ale nasycony kolorem, radosny, letni, dziewczęcy.

Perfect Stay - 504 You Are Grey-T byłby zdaje się odpowiedni dla mnie raczej w sezonie jesiennym. Nie przepadam za ciemnymi paznokciami, mam wrażenie że podkreślają wszelkie niedoskonałości, których mnie nie brak.

Oba jednak bardzo dobrze rozprowadzają się na płytce, równomiernie pokrywają ją warstwą koloru. Zarówno jeden jak i drugi potrzebuje mimo to drugiej warstwy.
Odnoszę też wrażenie że szerszy i lepiej wyprofilowany jest pędzelek lakieru Quick'N Go!, niemniej jednak żaden z nich nie sprawia problemów.

Trwałość w moim przypadku jest oceną bardzo subiektywną. Stan moich paznokci ma na to ogromny wpływ, więc nie mogę wypowiedzieć się pod tym kątem. Owszem nakładam preparaty nawierzchniowe które przedłużają trwałość lakieru, ale uszkodzenia paznokcia niszczą cały efekt.

Jakie kolory paznokci lubcie latem, czy Wasze upodobania zmieniają się jesienią?


sobota, 30 sierpnia 2014

Yasumi. Coenzyme Q10. Moje uzależnienie :)

Uwielbiam ampułki, kocham, pożądam, choruję na ampułki, jednak dolegliwość ta nie niesie za sobą żadnych, ale to żadnych niepożądanych skutków, to moje małe uzależnienie, z którym walczyć nie zamierzam.

Od kiedy pierwszy raz zobaczyłam je na stoisku Yasumi, a było to podczas targów kosmetycznych, wiedziałam że muszą być moje. Pierwsza, nawilżająca podbiła moje serce i ma w nim swoje stałe miejsce. Teraz obok niej rozgościła się nowa, z koenzymem Q10. Dziękuje po stokroć Paniom ze stoiska na Targach, że zaciekawiły mnie swoim asortymentem i namówiły do zakupu pierwszej ampułki.


Co w nich takiego szczególnego? A to, że działają, że widzę efekty i poprawę w wyglądzie skóry.


Wariant z Koenzymem Q10 odpowiada mi po kątem konsystencji, trochę niczym olejek, ale nadal wodnisty, dzięki czemu dobrze się rozprowadza i  szybko wchłania.

Delikatny zapach również uprzyjemnia stosowanie.


Najważniejsze jest jednak działanie.

Zdecydowana poprawa nawilżenia skóry, jest widoczna już po drugim zastosowaniu. Rano po przebudzeniu dotykam miękkiej, gładkiej twarzy. Problem suchych skórek odchodzi w zapomnienie.
Do tego jędrność i poprawa elastyczności zachęcają do systematycznego używania.

To, co niezmiennie mnie również zaskakuje, to wpływ na niwelowanie zmęczonego, szarego kolorytu cery.

Da się? Da! Zrobić kosmetyk, który działa.


Uwielbiam i będę regularnie wracać do ich stosowania.

Przy okazji najbliższych Targów Kosmetycznych na jakie uda mi się pojechać (może Warszawa, może Kraków, a najlepiej i tu i tu) zrobię niemały zapas. Tak, by móc dozować sobie kuracje z ich udziałem, chociaż co kilka  tygodni.


Wybór jest tak ogromny, że z pewnością każdy znajdzie coś dla siebie.
Ampułki - koktajle w ofercie Yasumi

piątek, 29 sierpnia 2014

Dr Irena Eris. Provoke. Matt Fluid. 210 Ivory

Podkład to kosmetyk dla mnie niezbędny. Szczególnie jako posiadaczka cery kłopotliwej, z niedoskonałościami, przebarwieniami, nierównym kolorytem i szarą, ziemistą cerą nie wyobrażam sobie nie mieć kilku na stanie. W zależności od okazji, pory roku, czy moich na daną chwilę oczekiwań.

Produkt dr Ireny Eris kusił już od pierwszego dnia pojawienia się w drogerii. Z niecierpliwością wyczekiwałam dosłania testerów. I wreszcie dotarły...
Nie odmówiłam sobie pierwszych, dokładnych testów na twarzy i przepadłam.

Nawet nieprzypudrowany wygląda nieskazitelnie na mieszanej cerze, długo utrzymuje naturalne, satynowe wykończenie. Wiedziałam że go kupię, to była tylko kwestia czasu.


Okazja pojawiła się niespodziewanie. Hebe objęło go jedną z promocji, a za cenę 59zł nie sposób było go sobie odmówić.

Samo opakowanie, srebrne, eleganckie wróży zadowolenie, taki powiew ekskluzywności.
Butelka zwieńczona pompką jest bardzo dobrym rozwiązaniem. Dzięki temu podkład jest szczelnie zamknięty, bez dostępu kurzu, mogę dozować go wedle potrzeb, nie marnując przy tym ani odrobinki.



Konsystencja jest z pewnością gęstsza niż np. Bourjois Healthy Mix, ale nadal bardzo przyjemna, nie sprawia również problemów podczas aplikacji. Nie tworzy smug, rozprowadza się bardzo równomiernie, nie zastyga również w sekundzie, jak ma w zwyczaju kryjący Colorstay, można z nim popracować i dopieścić efekt.

Krycie jakie daje jest zaskakujące, mnie ono w zupełności wystarcza, dość duże, ale bez uczucia ciężkości na twarzy i bez efektu maski.

Jak na podkład matujący przystało, na długi czas trzyma w ryzach błyszczenie. Pierwsze testy jakie robiłam, to te bez przypudrowania twarzy i nawet wtedy długo wyglądał świeżo, jak dopiero co nałożony.

Wykończenie nazwałabym satynowym, nie ma mowy o płaskim, nienaturalnym macie, co mnie bardzo satysfakcjonuje.

Pozostawia twarz gładką i miłą w dotyku, niczym po zastosowaniu silikonowej bazy.


Jest to podkład który lubię nakładać, samo rozprowadzanie sprawia mi dużo frajdy, tym bardziej że wiem, iż efekt mnie zadowoli.


Kolor na jaki się zdecydowałam, to najjaśniejszy w gamie. 210 Ivory. Jest z pewnością o pół tonu ciemniejszy niż 51 Healthy Mix Bourjois, ale świetnie zgrywa się z moją twarzą.




Jeśli szukacie matującego podkładu o sporym kryciu, który daje bardzo naturalne, satynowe wykończenie to coś dla Was.
Ja z całego serca polecam. Podkład ten awansował do miana moje ulubieńca w ostatnim czasie.



Warto też polować na promocje, wtedy 59zł z haczykiem nie jest tak dotkliwe, jak 86-89zł :)

czwartek, 28 sierpnia 2014

L'Oreal Professionnel. Intense Repair. Szampon i maska.

Dziś dla odmiany na blogu coś z pielęgnacji i tym razem nie kąpielowi umilacze, a to, czym dopieszczam moje włosy.
A są one po przejściach, oprócz comiesięcznego farbowania, był epizod z trzykrotnym rozjaśnianiem, co w znaczny sposób osłabiło ich kondycję i ogólny wygląd. Nie obyło się również bez kroków ostatecznych i ścięcia kilku centymetrów.

Jednak minione tygodnie to wychodzenie na prostą.
Wygląd włosów uległ poprawie, a zawdzięczam to w dużej mierze tym kosmetykom.


Szampon i maska L'Oreal kusiły mnie już od dawna. Zaczytywałam się w pozytywne komentarze na KWC już lata temu. W końcu trafiły w moje ręce i okazały się bardzo skuteczne w walce o piękniejsze włosy.

Szampon posiada dosyć gęstą konsystencję, jednak nie ma problemu z rozprowadzeniem na włosach i uzyskaniem piany. Dobrze odświeża włosy, bez plątania, czy wysuszania. Już podczas spłukiwania  wyczuwam że włosy są zdecydowanie gładsze i miękkie.

Maska sprawdza się po stokroć. W widoczny sposób niweluje efekt siana, a włosy wyglądają na zdrowsze, są wygładzone i błyszczące.

Nie mam problemu z jej spłukaniem, a i wydajność nie jest najgorsza, bo wystarczy tylko odrobina, przy mojej długości włosów. Używam jej zazwyczaj raz w tygodniu.

Muszę przyznać że oba produkty bardzo dobrze się u mnie sprawdzają, szczególnie teraz, gdy włosy są suche, zniszczone i nie wyglądały najlepiej.

szampon L'Oreal Professionnel. Intense Repair

maska L'Oreal Professionnel. Intense Repair

Efekt mnie zadowala, sięgnę więc po nie ponownie.

Miałyście okazję je stosować?

wtorek, 26 sierpnia 2014

Astor. Perfect Stay Thick & Thin Eyeliner Pen 24H (Eyeliner w pisaku)

Eyelinery stały się praktycznie nieodłącznym kosmetykiem podczas makijażu. Prawie wszędzie widzę kreski, ja sama jednak podchodzę do nich z dużym dystansem.

Uważam że nie każdemu ta kreska pasuje, cienka, grubsza, w makijażu dziennym, czy też wieczorowym, okazjonalnym. Odnoszę jednak wrażenie że panuje w znacznej części społeczeństwa przekonanie, że bez kreski nie ma makijażu, a najlepiej bez takiej wyrazistej, mocno zarysowanej.

Miał być wstęp, a wyszło moje gderanie.


Jakiś czas temu wszedł w moje posiadanie eyeliner w pisaku Astor, z końcówką która umożliwia malowanie zarówno cieńszej kreski, jak i tej grubej.

Rozwiązanie wygodne dla fanek mocnej, grubej kreski, jak i tej delikatniejszej. W praktyce wyszło jednak że tylko dla tej drugiej części.


Niby wszystko jest tak jak należy, po pierwsze odpowiedni kształt, również dla mnie, bo wolę gdy kreska podkreśla tylko delikatnie linię rzęs, dając złudne wrażenie że są bardziej gęste i czarne. Do tego szybka i wygodna forma aplikacji, nie trzeba bawić się w reaplikację eyelinera na pędzel.

Niestety produkt mnie rozczarował. Trudno uzyskać czerń w przypadku tego kosmetyku.
Chcąc zaznaczyć tylko linię rzęs, bardzo blisko jej nasady, zależy mi na głębi koloru. Tutaj otrzymuję jedynie rozwodniony grafit, momentami wyblakłą szarość, co nie daje mi takiego efektu jaki oczekuję.

Sam pisak, jego wygodna forma, precyzyjna końcówka są w porządku, pomysł jak najbardziej trafiony. Kuleje natomiast pigmentacja. Pierwsze milimetry pociągnięcia dają jeszcze czerń, jednak  bliżej końca powieki jest coraz gorzej.

Być może trafił mi się felerny egzemplarz, trudno wyrokować. Niemniej jednak dla mnie za mało czerni w czerni.

poniedziałek, 25 sierpnia 2014

TAG - Wszystko o moich ustach

Hej. Od kilku miesięcy, miałam w planach zrobienie Tagu o ustach, który bardzo lubię czytać u innych, jednak ciągle nie było czasu na zrobienie zdjęć. Kiedy wreszcie trafiła się wolna niedziela i mogłam z aparatem przysiąść w świetle dziennym, doszukałam się dwóch różnych wpisów o tematyce ściśle związanej z produktami do ust. Postanowiłam połączyć je w jeden, może długi, ale pełen informacji.

1. Ulubiony balsam/pomadka ochronna do ust.
Nie mogłoby być inaczej - Carmex, klasyczna wersja w słoiczku. Mój ulubiony, niezawodny, niezastąpiony. Mogę zachwycać się innymi, kupować, testować, ale i tak na półce obowiązkowo musi być Carmex.



 2. Najbardziej przykuwająca uwagę czerwień.

Astor. Soft Sensation Lipcolor Butter. 016 Va Va Voum


Czerwień, jedna z nielicznych którą lubię na swoich ustach i mogę ją nosić.
Ten kolor podkreśla kolor ust, ale nie przytłacza, polecam tym niezdecydowanym, warto spróbować.

Czerwień nie jest łatwym kolorem, szczególnie przy dość jasnej cerze ze skłonnością do zaczerwienień, do tego często szarej i zmęczonej. Łatwo tu o iście demoniczny efekt.

Moja recenzja


3. Najlepszy luksusowy i drogeryjny produkt do ust. 

Tutaj mam problem, bo brak w moich zbiorach luksusowego produktu o jaki zapewne chodzi autorom.
Dla mnie 50zł za pomadkę to dużo i te będą dla mnie luksusowe, choć dostępne w drogeriach.

Pokażę więc misz-masz luksusowych dla mnie, bo droższych i tych tańszych, które uwielbiam.


L'Oreal nie należą do najtańszych, regularne ceny to około 40-50zł. Dla mnie to dużo za pomadkę, czy błyszczyk. Mam jednak kilku ulubieńców, których zakupu nie mogłam sobie odmówić.


Tańsze, ale uwielbiane przeze mnie to pomadki: Palladio (niesamowita trwałość), Astor (aplikacja, kolor, trwałość), oraz Maybelline (kolor jest przepiękny)



 4. Najlepsza pomadka MAC.
Brak u mnie pomadki tej marki. Nie rozumiem fenomenu i parcia na tę markę.


5. Najbardziej rozczarowująca pomadka.

Osławiona 070 Airy Fairy z Rimmel. Zarówno formuła, jak i kolor po stokroć mi nie spasowały.


 6. Konturówka TAK czy NIE?
Niestety nie. Pewnie gdybym miała odpowiednie odcienie do ulubionych pomadek, sięgałabym po nie od czasu do czasu, albo i częściej, kto wie. Jednak mam wrażenie że dostępne konturówki nie idą w parze za co i rusz wprowadzanymi na rynek kolorami. Gamy kolorów szminek rozrastają się w zastraszającym tempie, jednak konturówki jakby od lat w tych samych klasycznych odcieniach.

7. Ulubiony błyszczyk.


Elite Paris. Repulp! Gloss  w kolorze 06 Darling Pink, niby zwykły, cukierkowy jasny róż, jednak to jak potrafi odmienić efekt każdej pomadki jest niesamowite.

L'Oreal Extraordinaire 500 Molto Mauve, jedyny z gamy tych błyszczyków/pomadek, który idealnie pasuje do każdego makijażu.


8. Coś ekstra!

Palladio. High Intensity Herbal Lip Balm.

Jeśli szukacie trwałej, mocno napigmentowanej pomadki, to coś dla Was. Pomadka - tytan, nie do zdarcia.



 9. Moja pierwsza szminka:

 Pamiętacie, takie małe pachnące cudeńko?






10.  Pomadka/błyszczyk, który najczęściej w ostatnim czasie używasz ?

Trudno było mi wybrać jeden produkt. Ta czwórka to mój typ dnia powszedniego, na szybko, do pracy, w pośpiechu.




 11. Jakiej firmy produkty do ust lubisz najbardziej ?

Wydaje mi się że Astor i L'Oreal, choć wiadomo że nie wszystkie serie, nie wszystkie wykończenia i formuły mi odpowiadają. Jednak jak widać na zdjęciu mam kilku ulubieńców z ich oferty.



 12. Ulubione wykończenie ?
Nie przepadam za matem, nie czuję się w nim komfortowo. Na moich ustach wygląda nienaturalnie, karykaturalnie, jakbym była przerysowana.
Wolę bardziej naturalne i klasyczne satynowe, kremowe wykończenie.



13.  Jaką szminkę kupiłaś ostatnio ?

W momencie robienia zdjęć  do tego wpisu ostatnio kupioną byłą inna pomadka, niestety w ciągu tygodnia stan ten się zmienił, stąd inne tło zdjęcia. Kupione za jednym zamachem promocyjne Catrice po 7,99zł, żal było nie brać.




 14. Jak przechowujesz swoje produkty do ust ?
Mini komódki na mojej toaletce. Wygodna organizacja pozwala mi mieć łatwy dostęp do wszystkich kolorów.




 15. Ile pomadek/błyszczyków posiadasz w swojej kolekcji ?

Jak na powyższym zdjęciu.  Wolę chyba ich nie zliczać, bo wtedy musiałabym zrezygnować z planowanego zakupu kolejnej pomadki Palladio.



I kto by  pomyślał że kiedyś tylko oczy, cienie, tusze itp, a teraz bez pomadki na ustach ani rusz.

niedziela, 24 sierpnia 2014

Yasumi. Sapphire Glow. Sól do kąpieli

Sól do kąpieli to gadżet, który fenomenalnie potrafi umilić nam relaks w wannie, a dodatkowo odpręża, pozwala nam rozkoszować się niejednokrotnie pięknym zapachem.

Jeszcze lepiej gdy niektóre z nich niosą za sobą poprawę w wyglądzie skóry, czy tak będzie w tym przypadku? Zapraszam do przeczytania poniższej notki.


Sól Yasumi Sapphire Glow już po otwarciu opakowania rozpieszcza nas zapachem. Mocnym, intensywnym, powiedziałabym że lekko męskim, odświeżającym. Nie ma tu oblepiającej słodyczy, czy przytłaczających kwiatów. Jest za to przestrzeń, która pozwala myślom odpłynąć.


Zaskakuje kolorem mieniących się kryształków, niebiesko-zielone ziarna opalizują na złoto. Aż żal ich używać, same w sobie są ozdobą.
Natomiast wsypane do wody zmieniają jej kolor na morski błękit. Efekt jest nieziemski, nagle w mojej zwykłej łazience taka rozpusta :) mieć kawałek czystej rajskiej plaży.


Przejdźmy do samej kąpieli.

Sól szybko się rozpuszcza, uwalniając magię koloru, za nim w parze idzie również i zapach,  przestrzenny, odświeżający.

Jednak to nie wszystko. Po takiej kąpieli moja skóra staje się gładka, jędrna, z widocznie poprawioną elastycznością. Nie ma mowy o jakimkolwiek przesuszeniu, czy ściągnięciu, nawet wprost przeciwnie, jest miła w dotyku, jakby aksamitna.
Do tego sól nie podrażnia skóry, nie powoduje swędzenia, czy zaczerwienienia.

Muszę przyznać że to jedna z niewielu soli, o ile nie jedyna, która przynosi ze sobą taką poprawę stanu skóry, że po wyjściu z wanny, brak jakiegokolwiek dyskomfortu.

Sól umilała mi upalne dni, ceniłam wtedy również odświeżenie jakie dawała. Teraz pomaga zwalczyć kiepski humor, spowodowany powrotem do dnia codziennego po urlopie, relaksuje, odpręża. To kawałek morza i wakacji, gdy za oknem stuka o parapet deszcz.

Sól można dostać w sklepie internetowym http://yasumi.eu/
oraz na Targach kosmetycznych, a najbliższe już niedługo 27-28 września w Warszawie.



Jak Wy relaksujecie się po całym dniu?

piątek, 22 sierpnia 2014

Avene. Rich skin recovery cream. Krem kojący do skóry nadwrażliwej, suchej i bardzo suchej. (C.P.I Riche)

Szykując się do snu, przypomniałam sobie, że już jakiś czas temu chciałam napisać kilka słów o  kremie, którego używam w mojej wieczornej pielęgnacji. Towarzyszy mi od dłuższego czasu, pora więc najwyższa by przybliżyć Wam kolejny kosmetyk Avene, który z ogromną przyjemnością używam.


Avene. Rich skin recovery cream. Krem kojący do skóry nadwrażliwej, suchej i bardzo suchej. (C.P.I Riche) bo to o nim mowa, służy mi najczęściej jako krem na noc, jednak nie tylko.

Nazwa nieznośnie długa, trudna do zapamiętania, a i opakowanie jak wiele innych z Avene. Warto jednak zwrócić na niego uwagę i odszukać go w gąszczu podobnych.


Zacznę od tego że moja skóra zasadniczo jest mieszana, ale bywa również niesamowicie odwodniona, przesuszona, z milionem suchych skórek w wybranych partiach twarzy. Ot, taki jej urok.
Poniekąd winę za jej stan ponoszę ja, po części jednak klimatyzacja, która mam wrażenie jest teraz wszędzie. Do tego moja nadwrażliwość, która przy uwielbieniu poznawania nowych kosmetyków, daje o sobie coraz częściej znać.

Wszytko to sprawia że wieczorem, gdy zmyję makijaż, twarz nie wygląda zbyt kwitnąco. Bywa rozdrażniona, zaczerwieniona, zmęczona, aż prosi o ukojenie, zadbanie o jej stan.

W tych momentach niezastąpione są kremy Avene.
Uwielbiam Cicalfate, który jest moim ratunkiem w okresie zimowym i grzewczym, oraz po zabiegach w których naskórek złuszcza się ponad normę, a skóra wymaga regeneracji.
Obecnie jednak jego miejsce zastępuje Krem kojący do skóry nadwrażliwej, suchej i bardzo suchej.

Krem dobrze się wchłania, nie pozostawiając ciężkiej warstwy, która powodowałaby zapewne spory dyskomfort. Nie odnotowałam też zapychania porów, nie pojawił się również wysyp żadnych niedoskonałości.
Otrzymuję za to niesamowicie ukojoną, wypoczętą i zregenerowaną skórę. Rano widzę sporą różnicę, skóra jest gładka, miła w dotyku, uczucie szorstkości jest zniwelowane. Nawilżenie jakie mi zapewnia jest wystarczające i spełnia moje oczekiwania. Co najważniejsze, nie ma śladu po zaczerwienieniach, nie ma dyskomfortu jaki miewam po całym dniu.

Krem jest bezzapachowy, bardzo dobrze się też rozsmarowuje, wystarczy odrobina by pokryć sporą część twarzy, jego aplikacja to sama przyjemność.

Zauważyłam że skóra wygląda zdecydowanie lepiej, jeśli w pierwszej kolejności na noc funduję jej ukojenie, to tego właśnie potrzebuje. Zmęczona, rozdrażniona skóra, choć trudna w obsłudze, daje się ujarzmić.

Avene. Rich skin recovery cream. Krem kojący do skóry nadwrażliwej, suchej i bardzo suchej. (C.P.I Riche)

Miałyście okazję stosować kremy kojące czy regenerujące z Avene? Czy Wasza skóra bywa podrażniona i zmęczona całym dniem, w równym stopniu jak Wy same?

czwartek, 21 sierpnia 2014

Lily Lolo. Sypki cień mineralny. Pixie Sparkle

W zeszłym miesiącu pokazywałam Wam jeden z posiadanych, wymarzonych cieni mineralnych Lily Lolo, dziś przyszła pora na to, by pokazać drugi z kupionych podczas Targów kosmetycznych.

Pixie Sparkle widziałam bezpośrednio przed tamtym wydarzeniem na jednym z blogów, szybko zaczęłam szukać w internecie innych zdjęć i przepadłam. A że okazja do zakupu nadarzyła się szybko, tak więc bez większego zastanowienia weszłam w jego posiadanie.


Pixie Sparkle to w moim odczuciu morska zieleń, lekko turkusowa, w zależności od tego w jakim towarzystwie przebywa, tak jawi się oczom. Efekt trudno uchwycić na zdjęciu, ni to zieleń, bo gdzieś niebieski przebija w tle.


Kolor ciekawy by podbić turkus, czy  zaakcentować zielony makijaż. Jako uzupełnienie, czy też dla kontrastu i przyciągnięcia uwagi, gdy całość wygląda zbyt nudnie.

Aplikacja wymaga trochę zaangażowania z naszej strony, jednak efekt jest tego wart.
Ja nakładam go płaskim, sztywnym pędzlem na bazę Lumene, dzięki temu kolor jest trwały i intensywny, zostaje również na powiece cały dzień.

Zdecydowanie korzystniej jest go wklepywać w powierzchnię powieki, tak by cień przykleił się do niej na bazie, rozcieranie niestety odbiera mu urok i intensywność.

A oto zaakcentowanie przejścia jasnej zieleni, w tę ciemniejszą właśnie cieniem Lily Lolo.







A tutaj akcent na dolnej powiece, fiolet nie wygląda już na taki powszedni.


Cienie Lily Lolo odwdzięczają się za te kilka dodatkowych minut podczas aplikacji, migotliwym kameleonem na powiece. Efekt jest według mnie jest tego wart.




Znacie cienie Lily Lolo, jakie kolory z ich oferty sypkich i tych prasowanych polecacie?

środa, 20 sierpnia 2014

Ardell Individual i klej Duo - mój zestaw do zadań specjalnych.

Rzęsy ma prawie każdy, te naturalne na pewno, ale odnoszę wrażenie że sztuczne, również znaczna część społeczeństwa. Szczególnie gdy oglądam filmy na YT dziewczyn zza oceanu, nie ma makijażu bez doklejania rzęs.

Postanowiłam sama też spróbować.

Wybrałam kępki, te wydawały się na tyle naturalne i łatwe w obsłudze że każdy laik powinien sobie z nimi poradzić. Nie bez znaczenia była też ilość, wiadomo podczas prób nie zawsze wszystko mogło się udać. Tutaj miałam spory zapas na wypadek licznych niepowodzeń ;)


Swój zestaw kupiłam w jednym ze sklepików w Galerii Echo w Kielcach, przepłaciłam i to sporo, te same widziałam potem za  kilkanaście zł na Targach kosmetycznych. Był to jednak zakup wymarzony, traktowany również jako poprawa humoru (do momentu gdy zobaczyłam ile przepłaciłam).


Klej Duo to już dłuższe polowanie, ilekroć zachodziłam do Inglota wiecznie był w brakach, zależało mi na tym bezbarwnym. Uparłam się jednak i mam.


Rzęsy w praktyce okazały się dość łatwe w aplikacji.

Nie takie rzęsy straszne jak się wydają.

Klej Duo spełnił wszystkie moje wymagania, nie zawiódł w ciągu dnia, czy też nocy. Dość szybko utrwala rzęsy na swoim miejscu, choć szybka, niewielka poprawka jest możliwa. Początkowy biały kolor staje się niewidoczny, taka opcja wydaje się być korzystniejsza niż wariant czarny.

Po duet ten sięgam nie tylko na większe wyjścia, często gdy mam czas i kaprys towarzyszy mi również w pracy.
Klej ma pełne moje zaufanie, wiem że nie zawiedzie, nie muszę kontrolować sytuacji i sprawdzać czy wszystko trzyma się na miejscu. Natomiast rzęsy które wybrałam mają idealną długość, nie wyglądają nienaturalnie, czy wręcz karykaturalnie. Z pewnością oko przyciąga uwagę, ale nie jest przeciążone, czy przytłoczone, a raczej podkreślone.
Zagęszczone rzęsy, delikatnie też wydłużone, nadają oku zupełnie innego wyrazu. W zależności ile kępek przykleję, pasują do każdego makijażu. Nie przeszkadzają mi w ciągu dnia, zupełnie o nich zapominam.

Kępki bez problemu odklejają się podczas demakijażu, a delikatnie czyszczone z pozostałości kleju, służą nam wielokrotnie.

Osobom które jeszcze się wahają czy spróbować, czy dadzą radę, polecam właśnie ten zestaw. Efekt z pewnością przypadnie Wam do gustu, a aplikacja nie powinna przysporzyć żadnych problemów.

wtorek, 19 sierpnia 2014

Astor. Shine Deluxe jewels. 008 Precious Amethyst

Ostatnie miesiące zaowocowały wzbogaceniem mojego zbioru kosmetyków do ust. Polubiłam pomadki, szczególnie te w kredkach, nauczyłam się podkreślać usta, choć nadal nie lubię ich mieć mocno zaznaczonych.

W dni kiedy oczy wysuwają się na pierwszy plan w makijażu, rozcieram odrobinę pomadki palcem,  bądź aplikuję kolor na Carmex. Inną opcją jest muśnięcie ust błyszczykiem.

W ciągu ostatnich kilku tygodni testowałam błyszczyk Astor. Shine Deluxe jewels. 008 Precious Amethyst.


Kolor 008 Precious Amethyst to brudny, ciemny róż z mnóstwem drobinek. Jest to odcień bardzo bezpieczny, powiedziałabym że podbija tylko delikatnie kolor ust, bądź odrobinę go przyciemnia.
Drobinki i formuła uwydatniają ust, niezależnie czy nakładam błyszczyk solo, czy też na inną pomadkę.


Aplikator gąbeczkowy, prosty i sztywny, jest bardzo wygodny podczas aplikacji. Nie wygina się, więc można nakładać błyszczyk dość precyzyjnie

Smak i zapach nie są bardzo intensywne, nie drażnią na dłuższą metę.

Konsystencja jest gęsta, ale na ustach nie powoduje sklejania, bo tego bym nie zniosła


Jednak pomimo ładnego koloru i ciekawego efektu na ustach, błyszczyk ma jeden minus.

Nie miałabym nic przeciwko temu, by szybko się zjadał i znikał z ust, ot taki urok większości błyszczyków. Nie podoba mi się natomiast fakt, że zostaje po nim wiele drobinek mocno wlepionych w usta. W ciągu dnia gdy nie mam już kontroli nad tym jak wyglądam, sięgnęłabym po coś innego, dla własnego komfortu.

Na wyjścia, a i owszem, pięknie uwydatnia usta i chętnie będę go nakładać, jednak tylko wtedy gdy będę mieć możliwość poprawek.

poniedziałek, 18 sierpnia 2014

Purederm. Nose Pore Strips. Plastry oczyszczające na nos

Plastry oczyszczające na nos, stosuję jako uzupełnienie pielęgnacji cery, tylko jako dodatkowy gadżet.
Nigdy nie liczyłam na to, że jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki plaster usunie w magiczny sposób wszystkie zaskórniki. Nie ma takiej możliwości, byłoby to niewykonalne.


Lata maltretowania zaskórników na nosie zrobiły swoje. Pory są rozszerzone, zapchane, cudów nic nie zdziała, jednak każda poprawa jest mile widziana.

Plastry są takim moim dodatkiem, który nie wymaga ode mnie żadnego nakładu pracy. Stanowi niejako zagłuszenie moich wyrzutów sumienia. Niby mogłabym zadziałać jakąś oczyszczającą maseczką, glinką czy maską z kwasami, jednak musiałabym się wtedy ruszyć, by zmyć ją potem z twarzy. Tutaj naklejam, siedzę, zrywam i widzę że coś z mojej twarzy zeszło.


Nie ma cudów, nie oczyści wszystkich porów, nie zrobi tego w 100% i do dna. Jednak to co miałabym wydusić, a wiem że nie jest to korzystne dla skóry, on wyciągnie.


Zrywanie plastra nie jest może szczególnie miłym doznaniem, skóry jednak nie zrywa, więc szybki ruch i po kłopocie.

Warto kupić i spróbować na własnej skórze. Myślę że zauważycie efekt, choć nie oczekujcie cudów.