sobota, 31 października 2015

L'Oreal. Infallible 24H-Matte 11 Vanilla - a jednak można uzyskać matowe wykończenie na dłużej.

Posiadaczki cer mieszanych i tłustych doskonale wiedzą że poszukiwania dobrego, matującego podkładu to jak droga przez mękę, albo niekończąca się przygoda. Wiele podkładów, które szumnie nazywają siebie matującymi, w praktyce okazują się zupełnymi przeciętniakami. Ideał z czasem wydaje się być nieosiągalny, jednak pojawiają się na rynku podkłady, które są w stanie sprostać większości moich oczekiwań, dając przy tym ładne i naturalne wykończenie.


Na podkład L'Oreal Infallible 24H-Matte, miałam ochotę już od pierwszych pochlebnych opinii, zasłyszanych u youtuberek zza wielkiej wody. Mam wrażenie że moje oczekiwanie nie trwało długo i w dość szybkim tempie pojawił się on na naszych rodzimych, drogeryjnych półkach.

Kolejną kwestią która mnie nurtowała, była dostępność kolorów. Z tym zawsze mam problem, bo jak nie za różowe, to za żółte, to najczęściej zbyt ciemne. Niespodzianką i to bardzo miłą, okazał się kolor 11 Vanilla, który jest dość jasnym beżem.

Poniżej  od lewej 11 Vanille L'Oreal, w porównaniu z kolejno: Bourjois 123 Perfect CC Cream 31 Ivoire i podkład 123 w kolorze 51 Vanille Clair.

od lewej: 11 Vanille L'Oreal Infallible 24H Matte, Bourjois 123 Perfect CC Cream 31 Ivoire oraz podkład 123 w kolorze 51 Vanille Clair

Jak widać L'Oreal jest bardziej beżowy, od żółtawych Bourjois i jakby ćwierć tonu od nich ciemniejszy. Niemniej jednak na mojej skórze wygląda bardzo dobrze, choć te ćwierć tonu chętnie bym go rozjaśniła.

Samo działanie i to, jak wygląda na skórze, przyjemnie jest opisywać. Podkład daje naturalne, matowe wykończenie, bez zbędnego blasku i co ważne, bez nadmiernego podkreślania suchych skórek. Efekt ten utrzymuje się na mojej skórze przez dobrych kilka godzin, oczywiście wcześniej przypudrowany (puder Revlon Colorstay). Po 4 czy 5 godzinach można zebrać sebum bibułką matującą, ale kto by miał na to czas, do 8 godzin i tak wygląda bardzo dobrze, więc po co kombinować.

Konsystencja podkładu nie jest lejąca - dzięki czemu nie wycieka z tubki, gdy ta jest już odkręcona, ani zbyt gęsta - więc aplikacja jest łatwa i szybka.

Minusów brak, bo co do działania, nie mogę mu nic zarzucić, kolor to kwestia indywidualna i o to  zawsze będę psioczyć, przy każdym kosmetyku z tej kategorii. Nie da się każdemu dogodzić.

Jest to chyba jeden z nielicznych podkładów, używanych przeze mnie w ostatnim czasie, który mogę pochwalić za efekt matu, jaki daje na skórze. Jest tańszy od Provoke Matt od Eris, a do tego kolor zdecydowanie bardziej mi odpowiada.


Jaki jest Wasz ulubieniec wśród podkładów?

piątek, 30 października 2015

Orientana. Naturalne mydło z gąbką złuszczającą Luffa. Róża japońska i liczi

Mydło - rzecz zwykła, przyziemna, ale w tym przypadku nie jest ona zwyczajna. Od mydeł w kostkach odeszłam już dawno temu, ale jeśli wracam, to tylko do tych z zatopioną Luffą.
Te od kilku miesięcy przewijają się przez moje i mojego męża ręce.
Odkryliśmy je zupełnie przypadkiem, jedno było częścią zestawu prezentowego i przepadliśmy.
W ostatnim czasie każde targi kosmetyczne oznaczają zakup mydeł z luffą, niemniej jednak skorzystałam z promocji w Hebe i kupiłam 2 sztuki Orientana za 8,99zł każda.


Jeden z wariantów to róża japońska i liczi. Jak to pachnie, poezja!
To jeden z kosmetyków gdzie zapach odgrywa znaczącą rolę, ponieważ umila i uzupełnia działanie kosmetyku. Mówię o działaniu, bo mydło z luffą to nie tylko mycie i oczyszczanie, ale przede wszystkim peeling i masaż całego ciała, oraz pobudzanie krążenia.


Ten kto miał kiedykolwiek do czynienia z mydłem z luffą, wie o czym mówię. Taka kąpiel to niesamowite pobudzenie na skóry, a masaż nim wykonany jest intensywny, ale nadal przyjemny. Do tego dochodzi piana i poślizg, oraz zapach. Wszystko to daje przyjemność i wygodę stosowania.



Niby niewiele, ot mydło, ale jak zmienia nasz codzienny rytuał kąpieli.
Mydło tego typu świetnie sprawdza się również do zwykłego mycia rąk, gdy nasza praca każdego dnia niszczy i brudzi ręce - z tego też powodu, wielbicielem tego typu mydeł jest moja druga połowa.

Koszt mydła jest większy, niż zwykłej, przeciętnej kostki, ale ze względu na zatopioną w środku luffę mam wrażenie że wolniej się zużywa.

Jeśli będziecie mieć kiedyś okazję - spróbujcie! Myślę że i Wam przypadnie do gustu.

Lubicie mydła w kostkach? Czy w Waszych domach nadal jest dla nich miejsce?

czwartek, 29 października 2015

L'Oreal. True Match. Korektor nr 2 Vanille.

Korektory to dla mnie produkty praktycznie nie do zużycia. Długo zajmuje mi ich zdenkowanie, mimo iż sięgam po nie przy każdym makijażu, więc średnio 5-6 razy w tygodniu. Z tego też powodu rzadko pojawiają się ich recenzje na moim blogu, po prostu nie mam okazji testować ich zbyt wielu. W jednym czasie staram się mieć otwarte maksymalnie dwa, no góra trzy, jeden pod oczy, drugi na niedoskonałości, a trzeci tylko z kaprysu, jeśli któryś nie do końca spełnia moja oczekiwania.

Przez ostatnie miesiące korektorem pod oczy, dnia codziennego jest L'Oreal the concealer True Match w kolorze 2 Vanilla.


Sięgnęłam po ten korektor po zużyciu  Bourjois Healthy Mix, mimo iż w międzyczasie oczarował mnie Misslyn, to jednak L'Oreal był pierwszy w kolejce. Pokrętne rozumowanie, ale jakiś porządek musi być.
L'Oreal skusił mnie pozytywnymi opiniami w internecie, nastawiłam się więc na przyjemne używanie, jednak moje zdanie jest trochę inne niż to publikowane w przychylnych recenzjach. Może nie zgoła odmienne, ale zachwytów u mnie nie znajdziecie.
Teraz już trochę przywykłam do jedynie bardzo średniego krycia, bo takie uzyskuję, ale zaraz po przejściu z Bourjois Healthy Mix na ten True Match, zawiodłam się ogromnie na pigmentacji.

L'Oreal to bardzo lekki korektor, o co najwyżej średnim kryciu. Plusem może być fakt, że nie podkreśla suchych miejsc, z którymi swego czasu borykałam się właśnie w okolicach oczu. Mimo to myślę że osoby z bardzo dużym zasinieniem pod oczami, mogą wcale nie być z niego zadowolone. Korektor w moim odczuciu kryje bardzo przeciętnie, a przecież nie mam większych problemów z cieniami pod oczami.
Kolor 2 Vanille w moim odczuciu odpowiada najjaśniejszemu z Bourjois, 1 od L'Oreal jest bardzo porcelanowa i nawet dla mnie bladolicej, wydawała się zbyt jasna.


Korektor może nie jest zły, czy najgorszy, ale wybitny również nie jest. Dobry, poprawny, ale raczej nie sięgnę po niego ponownie. Owszem aplikacja jest wygodna, rozprowadzanie na skórze również nie sprawia problemów, mimo to jestem daleka od zachwytów. Korektor należy do tych wydajnych, choć nie wiem czy w tych okolicznościach zaliczyć to na plus.

Jakich korektorów pod oczy używacie? Trzymacie się swojego sprawdzonego, czy wciąż szukacie?

środa, 28 października 2015

Schwarzkopf. Gliss Kur. Ultimate Repair. Ekspresowa odżywka regeneracyjna dwufazowa w sprayu.

Uwielbiam odżywki w sprayu, nie wyobrażam sobie mycia włosów bez późniejszego spryskania ich taką odżywką. Te z Gliss Kur, pojawiają się u mnie już od lat i są chyba jednymi z bardziej popularnych na rynku. Wariant Ultimate Repair skusił mnie swoim ładnym zapachem, który kiedyś wywąchałam u znajomej.
A jak poradził sobie na moich włosach? Zapraszam do przeczytania niżej.


Gliss Kur w formie odżywek dwufazowych chyba nigdy nie zawodzi, tak też jest i w tym przypadku. O ile szampony i odżywki do spłukiwania sprawdzają się różnie, tak dwufaza zawsze ratuje dobre imię marki.
Spray dobrze rozprasza płyn, dzięki czemu nie obciąża włosów, a pozwala w ciągu kilku sekund pokryć pasma odżywką. Nawet jeśli spryskuję nasadę włosów, by móc po chwili wygładzić odstające baby hair, to nawet mimo tego, nie zauważyłam zwiększonego przetłuszczania.
Jednym z głównych atutów tych odżywek, poza ładnymi zapachami oczywiście, jest ułatwianie rozczesywania. Wariant w czerni - Ultimate Repair nie odstaje od reszty, w tej roli sprawdza się znakomicie. Włosy są miękkie, wygładzone i z łatwością dają się rozczesać.
Nie wymagam od tych odżywek nic więcej, póki pomagają mi dobrze współpracować ze szczotką. 


Kiedyś trzymałam się usilnie jednego wariantu tej odżywki, teraz wiem jednak, że śmiało mogę wymieniać je z innymi - są równie dobre. Większych różnic między nimi nie widzę, więc mała odmiana nie zaszkodzi, a zawsze przełamie rutynę.

W promocji odżywka kosztuje około 10zł, wtedy właśnie najczęściej się w nią zaopatruję. Jeśli mogę zaoszczędzić, to czemu nie ;) Może nie dorobię się w ten sposób milionów, ale satysfakcja jest bezcenna.

Znacie, lubicie? Która z dwufazowych odżywek Gliss Kur jest Waszą ulubioną?

wtorek, 27 października 2015

Tołpa. Botanic. Białe Kwiaty. Orzeźwiający tonik-mgiełka 2w1

Nie sposób pominąć aplikacji toniku w codziennej pielęgnacji. Zdaję sobie sprawę, że mycie twarzy wodą z żelem zaburza ph skóry, a kremy które potem stosuję, są dostosowane do tego właściwego. Koniecznym staje się więc sięganie po tonik, by dać kosmetykom możliwość pokazania na co je stać.
Przez moje ręce przewinęło się kilka ciekawych propozycji, tańszych i droższych, mimo to ciągle testuję inne, by nie znudzić się codzienną pielęgnacją.

Tołpa. Botanic. Białe kwiaty. Orzeźwiający tonik-mgiełka 2w1, to nie pierwszy kosmetyk z tej linii, który mam okazję używać i każdy poprzedni zasłużył na najwyższe noty.
Jak wypadł przy takiej konkurencji tonik?  Zapraszam do przeczytania niżej.


To co pierwsze rzuca się w oczy i od czego muszę zacząć, to opakowanie zwieńczone atomizerem. Spray sprawia, że mamy do czynienia nie ze zwykłym tonikiem, a z mgiełką. Forma ta ułatwia i przyspiesza aplikację, a mnie uwalnia od ciągłego sięgania po waciki, których i tak zużywam ogromne ilości.
Spray dość równomiernie pokrywa twarz tonikiem, choć krople są zdecydowanie większe, niż do tych znanych mi z wód termalnych. Niemniej jednak jest to przyjemne doświadczenie i sprawia że sięganie po tonik nigdy nie było łatwiejsze.

Co do właściwości, które obserwuję i mogę ocenić, to fakt, że z pewnością przyjemnie odświeża i pobudza. Taka mgiełka aplikowana na twarz z rana, budzi dość skutecznie, a przy tym przywraca komfort utracony podczas dokładnego oczyszczania. Tonik niweluje uczucie ściągnięcia i pozwala przejść do kolejnych kroków pielęgnacji.
Podczas pierwszych dni stosowania, odczuwałam lekkie mrowienie, które nie skutkowało jednak żadnym podrażnieniem, teraz mrowienie pojawia się sporadycznie.



Tonik oceniam bardzo pozytywnie, choć nie wiem na ile na notę wpływa sam tonik, a ile to zasługa opakowania. Niemniej jednak taka forma aplikacji bardzo przypadła mi do gustu. Polecam ją szczególnie tym, którzy ten etap w codziennej pielęgnacji pomijają, bądź uznają za stratę czasu. Tołpa ułatwia nam kolejny, istotny krok w pielęgnacji.

Być może do toniku kiedyś wrócę, a z całą pewnością zachowam opakowanie, by móc przelać tam inny kosmetyk i sprawdzić, czy równie dobrze będzie mi służył.

Używacie toniku w codziennej pielęgnacji? Jaki jest Wasz ulubiony?

poniedziałek, 26 października 2015

Gillette. Satin Care. Pure&Delicate. Żel do golenia.

Żel do golenia, rzecz mało ważna, ale nie zbyteczna, bo dla większości z nas konieczna.
Od długiego czasu byłam wierna żelom do golenia Isana, jednak nie wiem co się stało, bo wraz ze zmianą opakowania, zmieniła się również formuła żelu. Mój tani pewnik z Rossmana, nie pokrywa już skóry przyjemną, gęstą i kremową pianą, ale jakąś ubogą warstwą czegoś, co nie daje żadnego poślizgu i komfortu podczas golenia, muszę więc zacząć szukać zamiennika, który nie zrujnuje kieszeni, a spełni moje oczekiwania.

I tak zaczynam od Gillette, a może po prawdzie - wracam do nich. Zanim bowiem odkryłam Isanę, polegałam tylko na nich, jednak jako że miało to miejsce lata temu, to muszę zacząć naszą znajomość od nowa.


Gillette Satin Care Pure&Delicate idzie na pierwszy ogień. Kupiłam go w zestawie wraz z ulubioną maszynką Venus i muszę przyznać - przywrócił mi on komfort golenia.

Żel po wyciśnięciu jest gęsty i zbity, ale podczas kontaktu ze skórą zmienia się w przyjemną i dość kremową pianę. Podczas rozprowadzania nie zostawia dużych prześwitów skóry, nie spływa, a dzięki temu ułatwia golenie.


Niby drobnostka, ale widzę światełko w tunelu, na Isanie świat się nie skończył. Gillette są co prawda droższe, jednak w promocji mogę się na nie pokusić. Gillette dało mi to, za co polubiłam Isanę. 
Za jakiś czas kupię i Isanę, może trafiły mi się gorsze egzemplarze, może było z nimi coś nie tak, trudno mi ot tak przekreślić tak wiele lat dobrej współpracy.

Niemniej jednak Gillette jest na chwilę obecną moją deską ratunku, na której chętnie się wesprę.  

Zauważyłyście obniżenie jakości żeli do golenia Isana w nowym opakowaniu?

niedziela, 25 października 2015

Givenchy Organza Indecence edp. Ponadczasowa elegancja.

Givenchy Organza Indecence to orientalno-drzewna kompozycja, która będzie umilała nam dzisiejszy dzień, a mnie samej - jeszcze kilka kolejnych miesięcy.
Klasyczne nuty sprawiają, że już po pierwszych rozproszonych z atomizera kroplach, prostuję plecy, głowę unoszę o kilka milimetrów wyżej i patrzę na świat z innej perspektywy.

Zapraszam Was dziś do świata luksusu,  elegancji i ciepła bijącego z pięknego wnętrza.


Organza Indecence to zapach wykreowany w 1999r, szmat czasu, a mimo to, kompozycja nadal zachwyca i porywa niejedno serce. To zespolenie nut jest ponadczasowe, uniwersalne i wyjątkowe.

Nuty za fragrantica.com:
nuty głowy: paczula, brazylijskie drzewo różane
nuty serca: śliwka, cynamon cejloński
nuty bazy: ambra, piżmo i wanilia


Sam opis nut ciekawi, wróży powodzenie i choć mój nos trochę inaczej go odbiera, to mimo to uważam go za wyjątkowy i niesamowity.
Wiele jest na rynku zapachów, które uznaję za klasyczne, ciepłe, kobiece, ale ten to inna liga, klasa sama w sobie, kunszt i elegancja nie z tej dekady.

Organza Indecence wymaga wyjątkowej oprawy, wymusza założenie czegoś eleganckiego, wytwornego, bądź też wprost przeciwnie, jeśli nie to - każe zrzucić to co marne, by odsłonić cielesne piękno. Cynamonowa nuta jest drapieżna, zadziorna, pewna siebie i władcza. Daje do myślenia - o samym sobie, egoistycznie i z wyższością. Kocha czerń, dominację i siłę, ale tę mądrą, opanowaną, rozsądną i płynącą z dobroci serca.

To wcale nie znaczy że ciepły, miękki sweter nie komponuje się z nią idealnie, wprost przeciwnie, ale ten przenosi nas w zupełnie inny świat.  Tutaj wanilia, ciepła i słodka, otula nas szalem z aromatycznego cynamonu, który ogrzewa, rozpala i pobudza zmysły. Daje poczucie bezpieczeństwa, błogostan, którego w gonitwie dnia tak nam brakuje.

Zapach wyjątkowy i ponadczasowy, dorasta, dojrzewa wraz ze mną. Pokochałam ją lata temu i nadal moje serce pozostaje w jej sidłach. 

Flakon to też istne cudo, cieszy oko i idealnie oddaje to, co skrywa się w jego wnętrzu.

Oby zapach wystarczył mi na jak najdłużej, bo próżno szukać jemu podobnych. Szczególnie  jeśli chodzi o trwałość, bo ta bije inne zapachy na głowę. Zapach trzyma się skóry przez długie godziny, ku mojemu i innych zadowoleniu.

 Miałyście okazję poznać Organzę Indecence? Jakie zapachy opisałybyście jako ciepłe i kobiece?

sobota, 24 października 2015

Tetesept. Schaumwelten Goldschatz. Piana w kąpieli, rozkosz na zmysłów.

Rozpływam się! tzn. będę się dziś rozpływać w zachwycie, nad kolejnym płynem Tetesept. Ja rozumiem, że nie wszystko złoto co się świeci, ale złoto w wykonaniu tej marki, olśniewa zapachem i to mogę Wam zagwarantować.

Goldschatz to kolejny wariant tego płynu, obok którego nie sposób przejść obojętnie. Gwarantuję to Wam, że jak powąchacie, to przepadniecie.


Przepiękna wyważona słodycz, wprost jadalna, a przy tym niesamowicie elegancka, rodem z najpiękniejszych francuskich flakonów. To nie kicz, nie jest to ulepek cukru w najprostszej postaci, nie jest to tania mieszanina cukierkowego słodu, jest szyk, ciepło i seksowne otulenie w atłasy.

Moja znajomość niemieckiego nie pozwala na rozszyfrowanie zawartości, jedyne co podpowiada tłumacz google, to kwiat migdała, choć ten który znam z kosmetyków Kneipp, pachnie zupełnie inaczej.
Niemniej jednak polecam, cokolwiek by tam z nazwy nie pachniało, bo aromat jest obłędny.

Do tego jak na Tetesept przystało, piana jest duża, puszysta i trwała.  Co do barwienia wody, tutaj raczej bym się na to nie nastawiała, choć w tym przypadku nie mam mu tego za złe.

 Tetesept rządzi w mojej łazience, a wtóruje mu Tesori d'Oriente.



Jeśli macie tylko okazję powąchać te płyny, to polecam i myślę że nie będziecie żałować.

Ubolewam że do niemieckiej granicy mam tak daleko i nie dane jest mi śledzić ich wszystkich edycji limitowanych, nowinek rynkowych i dóbr, które wychodzą z fabryki.
Może kiedyś pojawią się w Polsce, oby tylko wtedy ceny nie zwaliły z nóg.

Markę Tetesept można w Polsce spotkać tylko w Tk Maxx, ale za to w bardzo korzystnych cenach.


Umilacie sobie kąpiele pianą i zapachem? Jesień to idealna pora na długi relaks w wannie.

piątek, 23 października 2015

p2 cosmetics w drogeriach Hebe

Przychodzę dziś naprędce z nową, świetną, moim zdaniem wiadomością. W drogeriach Hebe pojawiła się nowa marka, znana bywalcom DM-ów. 
Szafy p2 cosmetics pojawiają się w Hebe. Pewnie w części lokalizacji już są, w kolejnych się pojawią, w zależności od postępów w ich dostarczaniu i zatowarowywaniu.


Ja już wypatrzyłam dla siebie cienie z serii Luminous, Fixer w sprayu do utrwalania makijażu,  korektory i kamuflaże, bazę pod cienie, bazę pod tusz oraz wiele, wiele innych.


Ceny jak na moje oko są przystępne. Kilkanaście, lub dwadzieścia kilka zł uznaję za odpowiednią kwotę i plasującą tę markę obok Catrice i Rimmel.


 Mam nadzieję że ucieszyła Was ta wiadomość, powiew świeżości na rynku kosmetycznym zawsze jest mile widziany. 

Zatem najwyższa pora wybrać się do Hebe.

Avon. Mega effects. Tusz do rzęs inny niż wszystkie.

Myśląc o tuszu wyobrażasz sobie smukłe opakowanie, szczoteczkę z klasycznym, bądź silikonowym włosiem. Jadnak świat zmienia się mimowolnie i to co było kiedyś oczywiste, przestaje już takie być.
Jedną z zaskakujących form kosmetyków przybrał tusz Avon. Mega effects i gdyby kiedyś ktoś zasugerował mi, że tak będzie wyglądał kiedykolwiek jakiś tusz, mocno zastanowiłabym się nad jego poczytalnością.

Avon Mega effects trafił do mnie już dawno temu i nie raz próbowałam się do niego dobrać, ale chcąc być delikatną, nie udawało mi się go otworzyć. Dopiero gdy przysiadłam i przeczytałam instrukcję, wszytko stało się jasne.


Mimo dość topornego wyglądu szczoteczki, okazuje się że manewrowanie nią nie jest takie trudne. W szybkim tempie pokrywa tuszem rzęsy, nie sklejając ich nadmiernie. Uzyskuję przy tym efekt delikatnego pogrubienia i podkreślenia rzęs.
Niestety taka forma szczoteczki ma też swoje minusy. Każdorazowa próba pomalowania rzęs bezpośrednio od ich nasady, skutkuje umazaniem powieki. Usiłuję zacząć jak najbliżej i zawsze gdzieś na powiece będzie czarna kropka, a mimo to, rzęsy nadal nie są umalowanie od początku.
Ponadto zwykłe szczoteczki dają możliwość obracania nimi, więc za jednym razem można dokładnie pokryć rzęsy warstwą tuszu, natomiast tutaj malujemy tylko jedną powierzchnią, nie mamy jak obrócić szczotki wokół własnej osi, więc znów musimy wkładać szczotkę do opakowania i uciskać tubę, by rozprowadzić na niej tusz - sporo więcej zabawy.

Niemniej jednak, efekt jaki tusz daje na rzęsach oceniam jako dobry, ostatnio miałam nieprzyjemność obcowania z jeszcze gorszymi.

A tutaj zdjęcie przed:



i po nałożeniu tuszu:


Czy zdecydowałabym się na kolejne opakowanie?
Raczej nie. Efekt nie jest powalający, a szczoteczka mimo iż nie sprawia trudności jakich się obawiałam, wymaga więcej zabawy, niż uważam za konieczne przy takim rezultacie.
Nie rozumiem bardzo zamysłu, skąd taka szczoteczka i co wyjątkowego miała zdziałać.

Tusz nie jest zły, gorsze bywają, ale na dłuższą metę zabawa z tą szczoteczką byłaby męcząca. 

Miałyście okazję używać tego tuszu? Jak współpracowało Wam się z tą szczoteczką?

czwartek, 22 października 2015

Podświetlenie lustra. Pomysł na lampkę, gdy nie ma na nią miejsca.

Moja komoda i lustro przewijają się przez blog już od samego początku. Zbyt wiele się tu nie zmienia, no może poza piętrzącą się ilością akrylowych organizerów, kolejnymi paletami i nowymi kielichami na pędzle. Cała reszta, jak była - tak jest. Nadal twierdzę że lepiej jest mi się malować stojąc, przy niezbyt głębokiej komodzie, bo i bliżej mam do lustra, a będąc na nogach łatwiej mi przechodzić od malowania do zalewania kawy, ubierania się, czy ścielenia łóżka.

Pomysł z podświetleniem lustra wziął się z potrzeby, której nie mogliśmy inaczej zrealizować. Po prostu brakowało nam w pokoju lampki, która dawałaby przytłumione, delikatne światło wieczorem, jednak jako że powierzchnia jest mocno ograniczona, nie miałam gdzie jej wstawić. 

I tak Druga Połowa wpadła na pomysł wykorzystania listwy Led. Widzieliśmy podświetlane nią szklane półki, witryny, ale czemu by nie wykorzystać jej jakoś u nas. Pomysł z lustrem podsunęłam sama, bo ono wisiało na osobnej, jasnej ścianie i było moim ulubionym fragmentem pokoju.

Sprawy czysto techniczne załatwił już On, ja prądu się boję, więc nie kiwnęłam zupełnie palcem.


Istotnym jest fakt, że mam pilot i nim zmieniam kolory, choć mam swoje ulubione i ich raczej się trzymam, to i tak czasem miła jest i taka odmiana. Na zdjęciach pokażę jak Druga Połowa pomalowała mój świat.



Do wykonania potrzebowaliśmy:
- taśma multikolor led (RGB)
- zasilacz 12 V
- sterownik z pilotem do taśmy Led
- listwa do zamocowania taśmy ledowej do tylnej ściany lustra
- kawałek ciasta, zimne piwo, albo coś innego na zachętę dla drugiej połowy.



I akcent na złotą polską jesień.


Mam nadzieję że spodoba Wam się nasz pomysł, choć zdjęcia nie oddają uroku i tego, jaki efekt daje z perspektywy odleglejszego kąta pokoju.

Jesień i zima są najbardziej odpowiednimi porami roku, na  wieczory spędzone przy przygaszonym świetle. 

środa, 21 października 2015

Yasumi. Ampułki Anti Acne. Niepozorny maluch, który działa.

Ampułki marki Yasumi to dla mnie żadna nowość. Kiedy tylko mam okazję być na Targach kosmetycznych, jednym z zakupów jest zazwyczaj jakaś ampułka. Wśród ich mnogości mam już swoich ulubieńców, m.in. Dry Skin i Coenzyme Q10.
A do faworytów dołączyła teraz również Anti Acne.


Moja cera ubzdurała sobie być moim wrogiem. Po odstawieniu tabletek antykoncepcyjnych wytoczyła działa, o istnieniu których nawet nie miałam pojęcia. Owszem, od lat nastoletnich moja cera jest trądzikowa, ma tendencję do rozszerzonych porów, zapychania, zmian skórnych, krostek, grudek, ale wszystko było trzymane na jako takim, przyzwoitym poziomie, aż do stycznia, kiedy to owe tabletki połknęłam po raz ostatni. No i zaczęło się!
Wysyp szczególnie w okolicy żuchwy, tego się spodziewałam, ale potem policzki, skronie itd... Stwierdziłam że tak musi być, przeczekam, a głupie komentarze i spojrzenia zignoruję. Tylko kiedy to wszystko się unormuje? Nie po to odstawiłam tabletki, by teraz faszerować organizm kolejnymi, by wyrównać burzę hormonów i jakoś ten bajzel ogarnąć.
Nie zawsze jest tragicznie, czasem jest po prostu tylko źle, ale bywają momenty że i mnie brakuje cierpliwości i pobłażania na to jak wygląda odbicie w lustrze.

Właśnie podczas takiego skrajnego momentu, przypomniałam sobie o ampułce Yasumi. Anti Acne. Owszem widziałam ją, miałam na wierzchu, ale lenistwo i pośpiech nie działało na moją korzyść, bo przecież musiałam odszukać pipetę do niej, a to jawiło mi się jako poszukiwania igły w stogu siana. 

Skrajny pesymizm i bezsilność, kiedy na twarzy znów coś wyskakiwało, zmotywowało mnie do przeszukania pudełka z akcesoriami i szybko pipeta się znalazła.



Pierwsza aplikacja cudów nie zdziałała, nie ma się co oszukiwać, ale już każda kolejna sprawiała że zauważałam zmiany w kondycji skóry. Powiększone wykwity skórne przestawały być tak zaognione, pory były delikatnie zwężone, a skóra lekko wygładzona. Kiedy stosowałam preparat systematycznie, krostek wyskakiwało zdecydowanie mniej, a dla mnie to duże wytchnienie, bo jestem już najzwyczajniej w świecie zmęczona.

Nie wiem, doprawdy nie wiem jak to jest, ale wierzę i widzę że taka mała ampułka przyniosła widoczne efekty w wyglądzie mojej skóry. Na jak długo? trudno powiedzieć, jednak zastosowana w momencie większego wysypu zdziałała wiele, więc podczas najbliższych targów kupię kolejne dwa opakowania.

O dostępnych rodzajach ampułek możecie przeczytać również na stronie producenta Yasumi.
Koszt Anti Acne to 12,90zł, jednak na Targach można je kupić jeszcze taniej i tym razem również skorzystam z tej okazji.

Znacie ampułki tej marki? 

Może któraś z Was również walczy/walczyła z wysypem po odstawieniu tabletek, w jaki sposób sobie radzicie?

wtorek, 20 października 2015

Bomb Cosmetics. Sex on Fire. Little hottie.

Jesień, jesień pachnąca, ciepła, złota - no raczej chyba nie ta nasza polska.
To co widzimy za oknem wcale nie przypomina wymarzonej jesieni, za którą tęsknimy, której wypatrujemy. Jest to więc świetna okazja, by dogrzewać się w domu, otulać ciepłymi swetrami, kocami i szalami. To właściwy moment na wyciągnięcie świec i zapalenie tych, które umilą nam dzień, czy też leniwy wieczór.

Sex on Fire, to jedna z trzech świec marki Bomb Cosmetics jakie posiadam. Każdą kupiłam w Hebe podczas jakiś promocji, za żadną nie zapłaciłam pełnej, regularnej ceny (pręży się w tej chwili przed laptopem dumny łowca okazji)

Płonące zmysły - Sex on Fire to nuty yuzu, jabłka, limetki, mandarynki, kumkwata oraz soczystego ananasa. I muszę przyznać, że pomimo różowego koloru samej świecy, która sugerowałaby raczej słodkie, landrynkowe nuty, te cytrusowe akordy są tutaj wyczuwalne, ale nie tylko one. Wokół unosi się charakterystyczna nuta proszkowej czystości, której nie mogę zignorować. Czystość prania, sztywna, szorstka i zarazem przyjemna.

Dziwne połączenie, ale jakże intrygujące. Intensywny aromat odpalonej na kilkanaście minut świecy, utrzymuje się w powietrzu dobre kilkadziesiąt minut. Nie jestem w stanie palić jej przez godzinę, przy małych pomieszczeniach koncentracja zapachu jest wtedy zbyt dominująca.

Zapach z pewnością ciekawy, w sam raz na przełamanie szarych, jesiennych dni. Odrobina cytrusowo zadziornych nut świeżości doda wyrazu i pobudzi do działania.

Jakie świece umilają teraz Wasze dni?

poniedziałek, 19 października 2015

Dermedic. Hydrain 3 Hialuro. Serum nawadniające twarz, szyję i dekolt.

Dziś zabieram się za produkt już niemal kultowy, którego fenomenu próbowałam się doszukać i dopatrzyć, i szczerze... nie bardzo rozumiem skąd te zachwyty.

Serum nawadniające Dermedic Hydrain3 Hialuro, produkt wypisz wymaluj dla mojej cery, a jednak coś zgrzyta, coś nie zagrało tak jak trzeba.


Opakowanie urocze, niewielkie, poręczne, zmyślne. Szklana butelka w niebieskim kolorze, który  podpowiada nam jakie właściwości powinien mieć produkt w nim schowany. Zwieńczenie całości pipetą ułatwiającą aplikację, która pozwala zachować przy tym higienę i umiar, również zaliczam jako plus.
Zapach tak charakterystyczny dla całej serii nawilżającej, ani mnie ziębi, ani grzeje. Ładny może nie jest, ale da się przeżyć.
Konsystencja lekka, wodnista, lejąca, dzięki niej kosmetyk szybko się wchłania.

A teraz przejdźmy do działania i właściwości produktu.



Teoria, opisana na kartoniku, to marzenie wielu z nas. Nawilżona i wygładzona skóra, miła w dotyku, jędrna, kto tego nie pragnie?
No cóż, niestety, rozczarowałam się. Nie zauważyłam żadnej znaczącej poprawy nawilżenia. Moja skóra jest mieszana, ale non stop boryka się z odwodnieniem i przesuszeniem, ot taki jej urok.  Podczas stosowania tego serum nie zauważyłam spektakularnych zmian w kondycji i wyglądzie skóry. Równie dobrze mogłabym pominąć stosowanie tego kosmetyku i nie byłoby najmniejszej różnicy.
Trochę zgłupiałam, bo nastawiłam się, sama nie wiem na co. Po tylu peanach pochwalnych, myślałam że dostaję magię w butelce, ale czary widać wyparowały, albo na takie wiedźmy jak ja to nie działa?


Trudno, będę szukać dalej. 
Widać tak samo jak płyn micelarny tej marki, również i serum nie jest dla mnie. 

Miałyście okazję używać? Widziałyście efekty?

niedziela, 18 października 2015

L'Artisan Parfumeur. Premier Figuier EDT, bo żyć to znaczy oddychać szczęściem.

Dziś będzie pachnąco, wyjątkowo i zupełnie nie z tej ziemi.
Wąchając L'Artisany, część z nich potrafi oderwać mnie od zniewolenia tego świata i przenieść w inną krainę. A to w jaką, zależy tylko od wnętrza flakonu i mojej wyobraźni.

L'Artisan Parfumeur. Premier Figuier edt - to zapach na wskroś nieskalany, świeży, przestrzenny i cierpki, zielony - niczym kraina elfów, wiecznie żywa, kwitnąca, wilgotna i magiczna.


Nuty za fragrantica.com:
- nuty głowy: liście figowe, Asafoetida
- nuty serca: figa, drzewo sandałowe, mleko migdałowe
- nuty bazy: limonka, kokos, bakalie, drzewo sandałowe

 Już po samym nutach zapach brzmi ciekawie, jednak to co uwalnia się z flakonu, to czysta magia.


Zamknij oczy - widzisz zieloną polanę, skrytą wśród gór, gdzie słońce nieśmiało zerka ponad ich szczytami. Jest chłodny, wczesny poranek, a trawa po której stąpasz pokryta jest rosą. Wokół szumią drzewa pobliskich lasów, słychać wiatr kołyszący gałęziami, odgłosy leśnych zwierząt.
Jesteś Ty, tylko Ty, ale może jednak nie sama?
Bo to nie Twój świat, jesteś tu tylko gościem,
jednak czujesz że do niego należysz, że skradł Twoją duszę, że pasujesz tutaj jak nigdzie wcześniej.
Czujesz czyjąś obecność, magiczną, nierzeczywistą, ulotną, istoty która przygląda Ci się z ciekawością.
Nie, to nie człowiek, oni są stąd, ale Ty nie jesteś dla nich już obca. 
Oni już wiedzą że widzisz, obierasz świat tak jak oni i czujesz to, co wypełnia ich płuca.
Czystą, krystaliczną i cierpką woń, niczym nieskalaną, przestrzenną, życiodajną. Ona sprawia że oddychasz, że chcesz, że czujesz radość i siłę - bo żyć tutaj, to znaczy oddychać szczęściem...

Taki jest właśnie Premier Figuier, nie umiałam inaczej wyrazić tego prostymi słowami. Ten zapach to magia, którą dane mi było odkryć dopiero tego lata, choć w moich zbiorach mały flakon stał już dobrych kilka miesięcy. Widać wcześniej nie byłam na niego gotowa, musiałam dojrzeć, zrozumieć.

Zachłysnęłam się nim, bo dzięki tym nutom łatwiej było oddychać, stąd też konieczność zdobycia większego flakonu, bo teraz bez niego nic nie byłoby takie samo.

Zazwyczaj pytam czy znacie, czy lubicie? dziś powiem - Musicie poznać!

sobota, 17 października 2015

Pomysł na krótki urlop Polska-Czechy, dla tych co lubią aktywnie spędzać czas. Skalne miasta.

Gdzie w tym roku byłam? Co zwiedziłam? Czy się wynudziłam?

Postanowiłam w krótkiej relacji pokazać Wam miejsca, które odwiedziłam w trakcie krótkiego październikowego wypadu urlopowego. Być może dla części z Was będzie to zachęta, inspiracja na aktywny wypoczynek już na wiosnę.
Sama nie pamiętam skąd dokładnie dowiedziałam się o tych miejscach, wiem na pewno że z internetu, więc puszczam propozycję dalej, by w Waszych głowach zrodzić pomysł, który może w pierwsze ciepłe dni będziecie chciały zrealizować.

Kierunek podróży to miejscowość Karłów, stąd ruszaliśmy na Szczeliniec Wielki.
A tam...












Kolejny dzień, to już przekroczenie granicy z Czechami.
I odkrywania Teplickiego Skalnego Miasta.











 a stamtąd to już tylko kilka kilometrów do Adršpach










Kiedy jeszcze trochę sił w nogach i chęci nie brakuje, planuję odwiedzić te miejsca raz jeszcze i kolejny, tym bardziej że nie starczyło nam czasu na polskie Błędne Skały. 
Jak się zmęczę, ale dopnę swego, to czuję że żyję. 


Może znacie podobne, klimatyczne miejsca w Polsce, albo w państwach sąsiednich?