sobota, 28 lutego 2015

Chevignon. Forever Mine for Women edt - wspomnienie Coco Mademoiselle

Dziś coś dla miłośników klasyki, jednak o trochę mniej zasobnym portfelu, czy też wielbiących zapachy lżejsze, bardziej przestrzenne, które nie będą dominować nad osobą która je nosi.

Zapach Chevignon. Forever Mine, z pewnością nie jest u nas szeroko znany, nie spotkałam się jeszcze z osobą która by go nosiła, nie czytałam chyba nawet żadnych recenzji w języku polskim na jego temat. Sama weszłam w jego posiadanie tylko dlatego, że cena nie była wysoka, a opinie na fragrantica.com dość intrygujące.

Nuty za fragrantica.com
- nuty głowy: czerwone porzeczki, róża, cytryna
- nuty serca: lotos, jaśmin, frezja
- nuty bazy: drzewo sandałowe, paczula, piżmo


Flakon dość prosty, powleczony skórą, którą łatwo możemy ściągnąć, choć bez niej nie wygląda już tak efektownie, więc radzę tego nie robić.

Nuty przytoczone za fragrantica.com nie brzmią zbyt wybitnie, trochę kwiatów, owoców, a w odbiorze tak miłe zaskoczenie.

Zapach przypomina Coco Mademoiselle, z tym że jest o wiele lżejszy, bardziej subtelny, delikatny, trochę dziewczęcy. Nie brak mu jednak tej głębi, która jest tak charakterystyczna dla tego zapachu.
Chevignon uważam za świetną alternatywę dla wielbicieli zapachu Chanel, idealną na lato, czy też ciepłe wiosenne dni, gdy Coco Mademoiselle mogłoby być zbyt dominujące. 

Niestety za tą lekkością idzie też w parze ulotność, gdyż sam zapach nie należy do najtrwalszych. Można mu to jednak wybaczyć, biorąc pod uwagę fakt, że 100ml flakon można upolować w perfumeriach internetowych za około 100zł. Cena jak marzenie.


Kobieca lekkość z charakterem, kompozycja warta uwagi.

piątek, 27 lutego 2015

Tołpa. Spa bio. Anti Stress. Peeling borowinowy

Dużo kosmetyków Tołpy pojawia się ostatnio u mnie na blogu, sporo ich bowiem na moich półkach. Ciekawa jestem tej marki i jakości proponowanych przez nich produktów.

Skuszona niską ceną i korzystną ofertą w Hebe, kupiłam peeling borowinowy i sól w podobnej saszetce w promocji 1 + 1 za grosz.


Peeling, tak samo jak inne kosmetyki do ciała w saszetkach tej marki, sugerowany jest na jedno użycie, a mnie ponownie wystarczyło na dwa. Nie wiem czy ja jestem oszczędna, czy też  powierzchnia mojego ciała nie mieści się w zakładanych przez nich normach, chudzielcem nie jestem, więc ta opcja raczej odpada.


Peeling ma postać bardzo gęstego żelu, wydobycie go z opakowania nie należy więc do najłatwiejszych. Przesuwanie produktu do wyciętego rogu, trwa według mnie zbyt długo, to żmudne zadanie, a mimo to ciągle czuję pod palcami jak wiele drobinek zostaje w środku.
Peeling w moim odczuciu powinien być zapakowany w słoik, wtedy nie byłoby najmniejszego problemu z wydobyciem całości, nie marnując ani odrobiny.

Peeling borowinowy, to zdzierak jakich mało, zatopione w gęstym żelu ciemne drobinki to jak przypuszczam piasek wulkaniczny i łupiny orzecha, których skuteczność jest niesamowita.
Żelowe, owocowe peelingi nie dorastają mu do pięt. Masując ciało peelingiem Tołpa czuję drobinki, ostre, intensywnie złuszczające.
Nie wyobrażam sobie przez to zużycia całej saszetki na raz, moja skóra by tego nie wytrzymała, a dłonie po wykorzystaniu połowy opakowania są gładkie jak nigdy dotąd.

Zapach jest ziołowy, roślinny i relaksujący, nie miałabym nic przeciwko temu, by pozostawał dłużej na ciele. Na skórze pozostaje natomiast bardzo lekki film, daleki od takich po peelingach cukrowych, sprawia jednak że skóra jest gładka i miła w dotyku, nie jest również wysuszona.


Saszetka jest świetną opcją na wyjazd, dla mnie ideałem byłby jednak słoik, tak bym mogła zużyć go do końca, nie marnując ani odrobiny.

Produkt oceniam wysoko, jeden z mocniejszych peelingów jakie miałam okazję używać.

czwartek, 26 lutego 2015

Green Pharmacy. Herbal Cosmetics. Masło do ciała. Drzewo herbaciane i Zielona glinka.

Zima jest dla mnie idealną porą na stosowanie maseł do ciała o bogatych konsystencjach. Niezależnie od pory roku stosuję balsamy, mleczka, jednak tylko zimą i chłodniejszą jesienią sięgam po masła, są one według mnie zarezerwowane na niższe temperatury.

Masło Green Pharmacy to drugi kosmetyk tej marki, z którym mam do czynienia.
Jedwab do włosów sprawdził się u mnie bardzo dobrze, jednak nie wiedziałam czego mogę się spodziewać po kosmetykach do ciała tej marki.


Masło o zapachu drzewa herbacianego z glinką zieloną było dla mnie ogromną tajemnicą.

Według producenta:
Aromatyczne, lekkie masło wspaniale pielęgnuje skórę, przywraca naturalną miękkość i elastyczność, daje przyjemny, delikatny zapach. Skóra staje się gładka, jędrna i miła w dotyku. Ekstrakt z liści drzewa herbacianego działa antyseptycznie, przeciwzapalnie, ułatwia gojenie. Naturalna, zielona glinka, bogata w minerały i fitoskładniki, ma własności przeciwbakteryjne, działa wygładzająco.




Dodatek glinki trochę mnie zastanawiał, nigdy wcześniej nie spotkałam się z tym składnikiem w balsamach do ciała, pozostało mi jednak zaryzykować i muszę przyznać że ryzyko się opłaciło, bo z masłem bardzo się polubiłam.

Pierwsze co ujęło mnie zaraz po otwarciu, to bardzo przyjemny zapach, odpowiedzialne jest za ten fakt jak przypuszczam drzewo herbaciane. Otulający, roślinny i odświeżający aromat bardzo przypadł mi do gustu. Wreszcie coś wytrawnego, bez grama słodyczy.

Jeśli chodzi o działanie, to przy obecnym stanie skóry, jest ono dla mnie satysfakcjonujące. Udało mi się w dużym stopniu opanować nadmierne wysuszenie, przy pomocny aptecznych balsamów natłuszczających,  z przyjemnością więc używam tego masła. Nie zauważyłam pogorszenia kondycji skóry, pomaga więc w mojej ocenie utrzymać poziom nawilżenia.

Nie pozostawia tłustego filmu i dość szybko się wchłania, pozostawia skórę pachnącą, choć niestety nie na długo.

Miła alternatywa dla używanych przeze mnie ostatnio balsamów. Zapach rozpieszcza, szczególnie gdy od razu kładę się do łóżka i mogę jeszcze chwilę cieszyć się tym wytrawnym aromatem.

Masło kosztuje około 15zł za pojemność 200ml, myślę że to dobra relacja, biorąc pod uwagę że jest dość wydajne, a niewielka ilość wystarcza, by dokładnie pokryć konkretne partie ciała.
W przyszłości chętnie sięgnę po kolejne warianty.

Używałyście maseł lub balsamów tej marki?

środa, 25 lutego 2015

Sephora. Pędzle po kilku latach używania.

Nie wyobrażam sobie makijażu bez swoich pędzli, mam wielu ulubieńców w tej kategorii, kilka sprawdzonych marek, kształtów, wielkości. 
Posiadam pędzle z niskiej i średniej półki cenowej, jestem daleka od zakupu wysokopółkowych pędzli, skoro te mi wystarczają i spełniają  w pełni oczekiwania.

Po pierwsze pędzle Sephora sięgnęłam lata temu, pewna życzliwa wizażanka pomagała mi w zakupie, w czasie ich akcji drugi, czy trzeci za grosz, a może 2 w cenie 1, teraz już dokładnie nie pamiętam.
Początkowo pojawiały się u mnie pędzle do cieni, zawsze zaczynam od zakupu tych mniejszych, żeby poznać oferowaną jakość. Dopiero w późniejszym czasie dobrałam sobie kilka o większym gabarycie, zazwyczaj korzystając z akcji promocyjnych.

Przejdę do przedstawienia mojej gromadki pędzli Sephora. Pochodzą one z różnych serii na przestrzeni lat, zauważyłam że niektóre warianty po jakimś czasie nie są już dostępne, co jest dla mnie wielkim rozczarowaniem, a jeszcze większym fakt, że nowe są dostępne w o wiele wyższej cenie.


Pędzle do twarzy:
- 45 mineral powder 2szt :)
- 44 bronzer
- 43 contour blush
- 40 angled blush



Moimi ulubieńcami w tej grupie są z pewnością pędzle do aplikacji podkładu mineralnego, był czas, że tego rodzaju produktów używałam częściej, okazały się wtedy bardzo pomocne. 40 używam do różu, kształt i wielkość jest bez zarzutu. Wielkiego pędzla o nr 44 używam do bronzera, a dokładnie to do jego rozcierania, by granice nie były tak wyraźnie zaznaczone.


- 51 powder


Pędzle które można zamknąć, są wygodnym rozwiązaniem do torebki, a przede wszystkim bardzo higienicznym. Nigdy nie wiadomo kiedy może okazać się potrzebny.



Pędzle o mniejszym wymiarze, pochodzą z  kilku kolekcji. Stąd też różne napisy, czcionki, długości trzonków, a nawet powielone te same oznaczenia numeryczne, przy odmiennym ich  zastosowaniu. 

Posiadam:
- 61 lip
- 23 all over shadow small
- 22 all over shadow
- 19 smudge
- 14 smudge
- 13 eyebrows
- 13 rounded crease
- 12 eyeliner
- 11 sponge tip precision
- 9 eyeshadow
- 8 large eyeshadow
- 7 small eyeshadow



I wśród tych pędzli mam również kilka, po które sięgam częściej. 
Z pewnością mogę do nich zaliczyć nr 13 do brwi - ten jest w użyciu każdego dnia, włosie jest bowiem sztywne, dobrze więc nakłada cienie, czesząc przy tym brwi.
23 mały pędzel do aplikacji cieni, to też mój faworyt, którego bezowocnie szukałam od jakiegoś czasu w Sephorach, zniknął bezpowrotnie.





Mam tutaj pędzle do cieni o bardziej puchatym włosiu, są i takie przy pomocy których aplikuję połyskujące Liquid Metal Catrice, te wyglądają bowiem lepiej, jeśli się je wklepuje w powiekę, sztywne, gładkie włosie sprawdza się wtedy znakomicie.



Wszystkie pędzle cechuje wysoka jakość, włosie w żadnym z nich nie zniekształciło się przez ten długi okres używania, a muszę przyznać że piorę je dość często. Żadna ze skuwek się nie poluzowała, nie zauważyłam też, żeby włosie wypadało, czy chociażby zaczęło w którymkolwiek drapać.
Długość trzonków jest dla mnie poręczna, mimo że różnią się nieznacznie wymiarem.  

Z czystym sumieniem mogę powiedzieć że bardzo je lubię, a jedynie cena jest dla mnie ograniczeniem przed znacznym poszerzeniem ich grona.

Korzystam z promocji, łapię również okazyjnie wyprzedawane egzemplarze, przed pojawieniem się kolejnej serii.


Tym też sposobem, dołączyły ostatnio kolejne pędzle, korzystając tym razem z chwilowej likwidacji Sephory w Galerii Echo i korzystnych cen z tej okazji.

 22 all over shadow - 2 sztuki, oraz 10 brow - 2 sztuki.



Należący też do nowszej kolekcji pędzel o numerze 15, ten najbardziej przypominał ulubioną 23.




Podsumowując, mogę stwierdzić że są to dobrze wydane pieniądze, co do jakości nie mam najmniejszych zarzutów, kształty, wielkości i użyte włosie są w pełni przemyślane. Warto jednak korzystać z promocji, wtedy zakup cieszy bardziej.

wtorek, 24 lutego 2015

Yasumi. Topaz Glamour. Sugar Body Scrub

Jak zapewne można przypuszczać po kilku ostatnich recenzjach, mam spore problemy z mocno wysuszoną skórą. Balsamy natłuszczające, kremy, masła to istotny punkt mojej codziennej pielęgnacji.
Jak wiadomo przesuszony naskórek nie wygląda estetycznie, szczególnie w miejscach gdzie ubranie intensywniej ociera się o skórę. Dlatego też, by kompleksowo zadbać o siebie w sezonie zimowym, zastąpiłam typowo żelowe i solne peelingi,  tymi cukrowymi.



Yasumi. Topaz Glamour, Cukrowy peeling do ciała, szczególnie umila mi ostatnie tygodnie. 
Niezaprzeczalnym atutem jest jego zapach, niesamowicie orzeźwiający, pobudzający, soczyście pomarańczowy. 


Jak na peeling cukrowy jest on dość intensywny, o wcześniej używanych tego typu produktach nie miałam zbyt dobrego zdania, drobinki szybko się rozpuszczały, nie wykonując sumiennie swojego zadania.
W przypadku tego peelingu jest inaczej, jestem w stanie dłużej masować skórę i skutecznie, w mojej ocenie, pozbyć się martwego naskórka.




Peeling pozostawia na skórze film, powłokę która wcześniej mnie denerwowała, ale teraz w okresie wzmożonego wysuszenia naskórka, jestem w stanie przymknąć na nią oko.


Biorąc pod uwagę stan skóry, sięgam po niego raz w tygodniu, taka częstotliwość w zupełności mi wystarcza.
Szczególnie polubiłam wieczorne kąpielowe rytuały, gdy do wanny dolewam odrobinę Olejku do kąpieli Farmona o pomarańczowym zapachu, a potem sięgam po ten peeling. Zapachowo jestem wtedy w pełni usatysfakcjonowana.

Topaz Glamour łączy w sobie skuteczne działanie oraz niesamowicie pobudzający zapach.

Jak Wasza skóra zimą? Czy podobnie jak ja borykacie się ze wzmożonym wysuszeniem?

poniedziałek, 23 lutego 2015

My Secret. 3 in 1. Tani tusz, który mnie zaskoczył.

Należę do tej grupy osób, która mimo iż ma swoje ulubione tusze, które się sprawdzają i są pewniakami, sięga co i rusz po kolejne, nowe, w poszukiwaniu czegoś nowego.

Tusz My Secret przeleżał w mojej szufladzie długi czas, nadeszła jednak w końcu jego pora i uwierzcie mi, ale spisywałam go na starty, jeszcze przed otwarciem, a tutaj takie zaskoczenie!


Pierwsze co rzuca się w oczy zaraz po jego otwarciu, to idealnie skrojona szczoteczka. Jest elastyczna, wygodna w operowaniu, włoski nie są za długie, dzięki czemu nie umażę sobie powieki na sam koniec wykonanego makijażu. Dobrze rozdziela rzęsy, dokładnie pokrywa je kolorem, a przy tym ich nie skleja.
Z ogromną przyjemnością używam tej szczoteczki, jak i samego tuszu.

Czerń jest satysfakcjonująca, głęboka, dla mnie odpowiednia.


Ogromnym atutem jest również cena tuszu - około 12zł.

Nadmienię również, że nie sprawia on żadnych problemów podczas całego dnia, nie kruszy się, nie rozmazuje, a potem łatwo poddaje się używanym przeze mnie płynom micelarnym ( Vichy, BeBeauty, Bioderma, Tołpa).


Trudno jest mi się dopatrzyć jego jakichkolwiek wad, mimo usilnych chęci, żadnych nie widzę. Wiem już że swoje uprzedzenia muszę głęboko schować w kąt, bo moje przeczucia nijak się mają do rzeczywistości. Miło jest się jednak czasem tak pozytywnie zaskoczyć.

niedziela, 22 lutego 2015

Wet n wild. Kabuki Powder Brush - drapak jakich mało.

Pędzle uwielbiam, niektóre nawet mimo niedociągnięć, zawsze jednak potrafię znaleźć dla nich jakieś zastosowanie. Zbyt duży, za mały, z gęstym, czy długim włosiem, nie ma znaczenia, używam czasem inaczej niż sugeruje producent i w ten sposób pędzle te zyskują nowe życie i stają się faworytami.



Niestety nie mogę tego powiedzieć o Kabuki Powder Brush od Wet n Wild, o ile sam jego kształt, ilość włosia, długość są bez zarzutu, to fakt że pędzel ten drapie niemiłosiernie, wyklucza go z grona pędzli zdatnych do użytku. 
Na nic pranie w emulsji Cetaphil, w odżywce do włosów, nic nie skutkuje, nie jestem w stanie poprawić jego właściwości. Każdy kontakt ze skórą twarzy daje uczucie dyskomfortu, a makijaż ma być przecież przyjemnością.

Przestrzegam przed tym pędzlem, takiego bubla jeszcze nie widziałam. Jedyne zastosowanie jakie dla niego widzę, to czyszczenie klawiatury :) Oby chociaż tutaj się spisał.

sobota, 21 lutego 2015

Chloe. Eau de Parfum Chloe - klasyka i elegancja, która podbija serca.

Wracam do stałej serii weekendowych wpisów zapachowych, choć taka ona stała, że ostatnio nie miałam chwili, by wrzucać tego rodzaju recenzje. Chciałabym jednak zachować jako taką regularność, jeśli nie w każdy weekend, to chociaż żeby co drugi był pachnący.

Dziś kilka słów o zapachu, którego dno już niebawem osiągnę, to ostatni dzwonek, by uwiecznić go na zdjęciu i opisać moje odczucia. Chloe, w klasycznym wydaniu wody perfumowanej, bo to o nim mowa, posiadam w wersji testerowej, stąd też brak korka z uroczą kokardką. Brakuje mi tego detalu, bo cieszy z pewnością oko, ale o zawartość chodzi w szczególności, więc na niej się skupię.


Opis nut za fragrantica.com:
Nuty głowy: piwonia, frezja, liczi
Nuty serca: róża, konwalia, magnolia
Nuty bazy: ambra, cedr

Chloe to zapach po który sięgam z wielką przyjemnością i satysfakcją. Muszę przyznać że ostatnimi czasy nie dawałam mu spokoju, a on wspomnieniem swego zapachu, który utrzymywał się na szalach i kurtkach, nie dawał spokoju i mnie.
Szalenie trwały, zostawiał swój ślad na włosach, przyjemnie otulając mnie kwiatowo wytworną mgiełką. 

Mamy tutaj bukiet kwiatów, ale nie jest on dosłowny, to szyk, klasa i elegancja, która w moim odczuciu przełamana jest mydlaną czystością. 
Zdziwił mnie fakt, że w nutach występuje konwalia, bo o ile sam kwiat lubię, tak zamknięty we flakonie zazwyczaj mnie odrzuca i męczy. Róża nie dominuje, piwonia dumnie się pręży, ale jednak w tle.

Flakon idealnie oddaje prostotę i elegancję zapachu, korek i kokardka które go zwieńczają, są zapowiedzią czegoś wyjątkowego, bo mimo iż zapach można nazwać kobiecą klasyką, to jest on niesamowity. Ma w sobie coś takiego, że już od jakiegoś czasu rozglądam się za kolejnym flakonem.

Mimo iż nadal utożsamiam się z T. Mugler Innocent, czy też L'Artisan Tea for Two, to ostatnie tygodnie należą do Chloe. 

Uwielbiam ogon tego zapachu, który ciągnie się za mną niczym idealnie skrojona, długa suknia, otula, stapia się ze skórą. Jesteśmy całością, bez zgrzytów, bez kantów, to wyważona, dopracowana kompozycja.


Zapach cieszy się ogromną popularnością, widuję go również często na blogach. Polecam przetestować, może i Was też w obie rozkocha.

piątek, 20 lutego 2015

Moja migocząca ściana - brokat srebrny hologram + satynowa farba

Dziś wpis o zupełnie innej tematyce. 

Fakt osiągnięcia celu, cieszy jednak niemniej niż udany, przyciągający wzrok makijaż. Jest tutaj również zabawa kolorem i migoczący efekt, do tego jeszcze coś z pogranicza duochrome.
Odświeżenie pokoju małym nakładem pieniędzy, przemiana, która zwraca uwagę.



Pomysł z migoczącą, pokrytą brokatem ścianą, nie wziął się z próżni, najzwyczajniej w świecie podpatrzyłam go i zrealizowałam we własnym zakresie, niewielkimi funduszami.

Powierzchnia na której się wzorowałam, powstała poprzez dolanie do farby kilku butelek lakieru do paznokci z brokatowymi drobinkami. Pomysł ten również rozpatrywałam, jednak wizja gęstniejącej farby i jej nierównomiernego rozprowadzenia, trochę mnie odstraszała.
Podczas poszukiwań wpadły w moje ręce również lakiery bezbarwne, typowo malarskie, dające podobny efekt (srebrny i złoty) jednak cena jednego opakowania to około 100zł, a biorąc pod uwagę wymiar ściany i oczekiwany efekt musiałabym kupić 2, bądź 3 opakowania - cena dyskwalifikowała ten pomysł.

Szukałam wytrwale i w końcu znalazłam coś, co dało efekt, o jaki mi chodziło.




W markecie budowlanym Mrówka znalazłam sypki brokat, w czterech wariantach kolorystycznych: srebrny, srebrny hologram, złoty, oraz złoty hologram. Według założeń producenta przeznaczony był on do tynków, ale nie widziałam przeciwwskazań do zastosowania go przy farbach do wnętrz. Koszt jednej torebki to około 35zł.



Zagruntowałam ścianę, potem pierwsza warstwa farby została położona jak zawsze. Była to jednak farba o wykończeniu satynowym, nie klasyczna matowa, według mnie taka ładniej wygląda i od teraz tylko na nie będę się decydować. Kolor to Kamienista plaża, o ile pamięć mnie nie zawodzi.
Do pozostałej farby, tuż przez malowaniem drugiej warstwy, dosypałam ponad pół woreczka brokatu - kolor srebrny hologram. Szybkie mieszanie, potem wałek, pędzel i taki oto efekt cieszy moje oko od prawie roku.




Trudno jest idealnie uchwycić osiągnięty efekt. Widziany na żywo robi zdecydowanie większe i lepsze wrażenie. W zależności od miejsca w którym stoimy, siedzimy, oraz od padającego światła pokazują się drobne srebrne, lub mieniące się różnymi kolorami większe drobinki.

Otrzymałam subtelną i delikatną, ale efektowną zmianę w moich czterech ścianach.


Kilka dodatkowych zdjęć wykonanych wieczorem





 
Na ilość potrzebnego brokatu może mieć wpływ kolor, gęstość, oraz rodzaj farby. Nie zawsze osiągniemy podobny wygląd, dosypałam bowiem resztkę brokatu do jagodowej, matowej farby, którą przeklinałam przez dziwne grudki i farfocle podczas malowania (sprzedano mi chyba otwieraną wcześniej farbę) i efekt jest znikomy, widocznych jest zaledwie kilkanaście drobinek na całej ścianie.


Korci mnie odświeżenie i dodanie drobinek na jeszcze jednej ze ścian, jest szansa na realizację przy okazji zmiany karnisza, którą planuję na ten rok.




Kolejna torebka brokatu już kupiona. 


Mam nadzieję że efekt jest widoczny na zdjęciach i przypadnie Wam do gustu.

czwartek, 19 lutego 2015

Une, brzydsza siostra Bourjois. Rzut okiem na ich cienie, bo na oko ich nie rzucę.

W zamierzchłych czasach, a może wcale nie tak odległych, całe dnie siedziałam w nosem w monitorze, wyszukując różne dziwne, mało znane kosmetyki, które w moim rozumieniu, może warto było poznać i mieć je w posiadaniu. Wśród takich zakupów w ciemno, szczególnie fatalnym wyborem, był zakup cieni marki Une, pokrewnej linii firmy Bourjois.

Bourjois darzę miłością szczerą, niesłabnącą i wiecznie gorącą, jednak kontakt z cieniami Une, podziałał na mnie jak kubeł zimnej wody. Wcale się nie dziwię, że nie chcieli wypuszczać takich bubli pod szyldem swojej głównej i lubianej przez wiele osób marki.

Filozofia marki Une opiera się na trochę innych założeniach, kosmetyki mają składać się od 98 do 100% ze składników naturalnych i organicznych. Zamysł zacny, ale oprócz teorii, kosmetyk musi działać i spełniać swoje role, a jak nietrudno wywnioskować po moim wstępie, daleko im do ideału.


Zdecydowałam się na wersje testerowe, dorzuciłam je do innych zakupów na Allegro, koszt nie był wielki, a ochota przetestowania kolejnych cieni ogromna.
Pamiętam że google grafika nie była wtedy zbyt pomocna przy wyszukiwaniu swatchy tych kosmetyków, marne, pojedyncze zdjęcia, musiałam więc zaryzykować.

Wybór padła na dwa cienie z serii Nude N09 i N13, oraz dwa Sfumato S13 i S23.

Każde z nich inne i na swój sposób beznadziejne.

Cienie z serii Nude, mogą kusić brązami w różnych tonacjach: chłodniejsze, cieplejsze, jasne i ciemne, dla każdego coś dobrego. Niestety tak jest tylko na zdjęciu. Cienie te mają lekko kremową konsystencję, nie miałabym nic przeciwko temu, gdyby nie to że okrutnie się mażą, smużą i robią niewyobrażalne prześwity, których nie sposób zakryć (zdjęcie o dziwo nie chce tego pokazać, ale i mazane palcem cienie, trochę inaczej się zachowują). Cienie te mają tendencję do nierównomiernego rozkładania się koloru, więc plamy na powiece są nieuniknione.
Robiłam kilka podejść, na bazie, bez bazy, z pudrem i bez, mankamenty próbowałam tuszować innymi cieniami - zyskiwałam jedynie posklejane, ciężkie od nadmiaru mazi oko. Do tego niezależnie od sposobu aplikacji i przygotowania samej powieki, cienie szybko zaczynały się rolować i zbijać w załamaniu, a powieka wyglądała na tłustą. Tutaj nawet moja niezawodna baza Lumene wyciągała kopyta i nie była w stanie podciągnąć ich średniego poziomu, nie mówię że na wyżyny, ale do jako takiej użyteczności.

Sfumato to już inna konsystencja, ale taka sama porażka. Tutaj cienie są suche, zbyt suche, ze znikomą ilością pigmentu, który za nic w świecie nie chce przenieść się na powiekę. Cóż z tego że kolorystyka w opakowaniu kusi, jak na powiece mam wyblakłe wspomnienie po smużce nijakiego koloru. Niestety są to popłuczyny po tym, co widać w opakowaniu.



Na całe szczęście kupiłam tylko te cztery kolory, które nigdy nie przysłużyły się do wykonania ładnego makijażu. Zdjęcia zrobiłam kilka miesięcy temu, dawałam im szansę od tego czasu wielokrotnie, na nic jednak moje wysiłki.
Wyrzucę je teraz z wielką ulgą, niech nie zajmują miejsca w szufladzie.
Straciłam ochotę na poznawanie kolejnych kosmetyków Une, te przekreśliły wszystko.


Słyszałyście o tej marce, może któraś z Was miała z nimi styczność?

środa, 18 lutego 2015

Lista zaczyna się kurczyć. Marzenia które udało mi się spełnić

Z końcem grudnia, spisałam listę marzeń do zrealizowania w 2015 roku.  
http://bluegirl-ewa.blogspot.com/2014/12/lista-marzen-na-rok-2015.html

Styczeń zleciał mi jednak tak niepostrzeżenie, jakby ktoś skurczył go do granic możliwości. 
Gdy w lutym przeglądałam swój kalendarz, chwilę zatrzymałam się przy zanotowanych tam postanowieniach, niestety żadne z nich nie zostało wcielone w życie.
Podjęłam decyzję, że każdorazowo z początkiem kolejnego miesiąca muszę typować te rzeczy, które są możliwe do najszybszego zrealizowania.

Okazja do spełnienia jednego z marzeń nadarzyła się jeszcze przed Walentynkami.
Vipera, sklep w którym nie udało mi się zrealizować swojego zamówienia w Dniu Darmowej Dostawy z powodu dziwnego zawiśnięcia ich strony, udostępnił z okazji walentynek możliwość bezpłatnej wysyłki przy zamówieniach powyżej 59zł.
Zaplanowana paleta:
http://www.viperamagneticplayzone.pl/palety-puzzle/322-vipera-profesjonalna-srednia-paleta-puzzle-magnetic-play-zone-z-satynowa-pokrywka.html
nie przekraczała tej kwoty, stojąc więc przed swoją komodą, odkryłam potrzebę posiadania również mniejszej jej wersji:
http://www.viperamagneticplayzone.pl/palety-puzzle/323-vipera-profesjonalna-mala-paleta-puzzle-magnetic-play-zone-z-satynowa-pokrywka.html

I tak oto spełniło się moje marzenie: 


Obie palety cieszą już moje oko, są też już w dużej mierze zagospodarowane. Kolejny egzemplarz tej większej byłby mile widziany :)


W lutym w moje ręce trafiła również wymarzona torba.  
Słoń Torbalski chodził po mojej głowie już od wielu lat. Ceny nie są niskie, większość kosztuje bowiem w granicach 220-320zł, korzystając jednak z upustu -20%, stałam się posiadaczką takiego egzemplarza.


Jechałam z zamysłem torby z fioletowymi wstawkami kolorystycznymi, ale żadna z prezentowanych w sklepie nie podbiła mojego serca jak ta, a przymierzałam ich kilkanaście.

Oby okazała się solidna i wygodna, bo mam chrapkę na kolejne warianty kolorystyczne, tym razem typowo wiosenno-letnie.


Jednym z marzeń, którego realizację zapowiedziałam sobie w najbliższym czasie, jest zakup lampy pierścieniowej, koniecznie 40W, statyw mam w posiadaniu, więc nie będzie on konieczny.
Chwilowo wyskoczył mi jednak niemały wydatek, spowodowany usterką obiektywu, zmuszona więc jestem kupić nowy. Wiem jednak że druga połowa działa, by lampa trafiła wkrótce w moje ręce.

Początkiem marca znów przysiądę nad listą i sprawdzę co będzie dla mnie priorytetem w nadchodzących tygodniach.
Miło jest spełniać swoje marzenia.

wtorek, 17 lutego 2015

Colyfine. Repair Complex. Maska do włosów na bogato

Marka Colyfine nie jest szeroko znana, choć muszę już na wstępie przyznać, przeze mnie jest bardzo lubiana. 
Część z Was kojarzy może kremy Redox, oraz kolagen Colyfine, serie te dostępne są bowiem stacjonarnie w drogeriach Hebe. Mnie samej nie jest po drodze by w końcu dokładnie przetestować ich kosmetyki do pielęgnacji twarzy. Wiem jednak że maskę do włosów kupię ponownie i będę do niej regularnie wracać.


Zapach samego kosmetyku jest słodki, budyniowy, jednak nie utrzymuje się zbyt długo na włosach. Konsystencja jest kremowa i zwarta, dzięki czemu kosmetyk nie spływa z włosów, a dobrze się na nich rozprowadza.


Najważniejsze są jednak efekty i samo działanie maski. 
Już po pierwszym użyciu zauważalna jest poprawa miękkości włosów, stają się sypkie, gładkie i miłe w dotyku. Nie sprawiają też żadnych kłopotów przy rozczesywaniu, nie ma mowy również o ich plątaniu.

Z wielką przyjemnością stosuję ją nawet 3 razy w tygodniu. Włosy są w zdecydowanie lepszej kondycji, stają się błyszczące, gładkie, w znacznym stopniu zniwelowane zostaje też ich wysuszenie.


Jest to jedna z nielicznych masek, po której widzę wyraźne efekty stosowania.

Cena za pojemność  250ml jest dość wysoka, kosztuje bowiem ok. 20zł, mimo to wiem, że będę do niej wracać.

poniedziałek, 16 lutego 2015

Diesel. Fuel for Life edp - niezobowiązujący, radosny przyjemniaczek

Zapachy - kto z nas ich nie lubi? Sama nie wyobrażam sobie nie mieć kilkunastu do wyboru, by móc dobierać je w zależności od pory roku, nastroju, czy też chwilowego kaprysu i zwyczajnej ochoty.

Miniatura zapachu Diesel trafiła do mnie najpewniej na zasadzie poszukiwania czegoś nowego, a mała pojemność 7ml, zwieńczona atomizerem, wydawać by się mogła ideałem do torebki.


Nuty zapachowe za fragrantica.com
Nuty głowy: mandarynka, różowy pieprz
nuty serca: gałka muszkatowa, jaśmin
nuty bazy: paczula, wetiwer


Przypuszczam że motorem napędowym do tego zakupu, była niewielka ilość i najpewniej okazyjna cena, choć nie pamiętam dokładnie drogi nabycia. Nie sądzę jednak bym wcześniej go testowała, stawiam więc na zakup w ciemno.

Marka Diesel nie kojarzy mi się z żadnym wybitnym zapachem, trudno mi się więc odnieść do tego, czy ten szczególnie wybija się na tle pozostałych. Niemniej jednak sama kompozycja jest bardzo dziewczęca, radosna, świeża, delikatnie osłodzona, jednak bez jakiś szczególnych porywów serca.

Powiedziałabym średniak, choć bardzo przyjemny. Nie widzę się w nim na wielkie wyjścia, czy też wyjątkowe okazje, według mnie to zapach na co dzień, na szybkie zakupy, spacer po parku, czy szalony, szary, zwykły dzień. 

Niestety nie zaskakuje też pozytywnie trwałością, znika w ciągu 2 godzin z mojej skóry, co dodatkowo obniża moją ocenę. 

Brzydki nie jest, choć trudno o jakimś zapachu wypowiedzieć tak jednoznacznie negatywnie, jestem od tego daleka. 

Diesel ma swój urok, jest lekki, dziewczęcy, ale przy tym zwyczajny i ulotny.
Nie porywa, choć może się podobać. 


Macie w swojej kolekcji zapachy zwyczajne? Ładne, ale niezaskakujące?


czwartek, 12 lutego 2015

Bioderma. Atoderm Creme. Krem natłuszczający do ciała

Kolejna recenzja i następny dermokosmetyk. Nie mogłabym jednak pominąć tego kremu o tej porze  roku, gdy staje się on ratunkiem przy mocno wysuszonej, piekącej i ściągniętej skórze.

Wcześniej nie przywiązywałam dużej wagi do balsamów, ważne było dla mnie to, by nie pomijać pielęgnacji i nawilżania skóry ciała przez większą część roku. Nadchodzą jednak takie chwile, gdy muszę posiłkować się czymś naprawdę konkretnym, treściwym i mocno natłuszczającym.
Wtedy z pomocą wkracza Bioderma Atoderm Creme. Krem natłuszczający do ciała.


Na rynku dostępny jest wariant w tubie, oraz wielkie opakowanie z pompką. U mnie po raz kolejny pojawiło się to mniejsze - 200ml, jest dla mnie wygodniejsze, bardziej poręczne i łatwiej jest mi zużyć je do końca, bez kłopotliwego rozcinania. Niestety niekiedy przy pompkach sporo produkty zostaje na dnie, a pompka odmawia dozowania.

Najważniejsze jest dla mnie jednak działanie, a to bezsprzecznie zasługuje na mocną pochwałę.

Wskazaniami do stosowania tego produktu są m.in. skóra sucha, jak również ta wrażliwa i moja dokładnie taka jest, szczególnie teraz.

Mogę zgodzić się z każdą z obietnic producenta:
- Intensywnie nawilża i odnawia barierę ochronną skóry - podpisuję się pod tym z całą pewnością. Nawilżenie jest niesamowite, chroni też przed jego utratą, komfort "noszenia" własnej skóry jest zatrzymany na wiele godzin.
- Łagodzi i zmniejsza nadwrażliwość skóry - ten, kto boryka się ze swędzącą, zaczerwienioną i rozdrażnioną skórą, gdzie kontakt z wodą sprawia często ból, doceni zabezpieczenie naskórka i odczuje ulgę.
- Działa kojąco - a i owszem, ustaje pieczenie, zaczerwienienie stopniowo się zmniejsza, czuję że odzyskuję kontrolę nad stanem mojej skóry.
- Bogata konsystencja,  łatwo się rozprowadza i szybko wchłania - może to dziwić, bo faktycznie konsystencja jest bogata, ale mimo to nie wchłania się długimi godzinami. Zostawia film na skórze, za co jestem mu wdzięczna, ale nie jest to lepka powłoka, która byłaby dla mnie uciążliwa. Jak na krem natłuszczający, nie jest źle, a nawet lepiej niż się spodziewałam.
To tego nadmienię że krem jest bezzapachowy, hipoalergiczny, nie mam mu więc nic do zarzucenia.

Może pomarudzę na cenę, bo do najtańszych nie należy, ale za komfort tego, że wreszcie odczuwam ulgę, jestem w stanie zapłacić więcej, od czego są też promocje ;)


Skład:





Nigdy bym nie pomyślała, że będę kiedyś sięgać po kremy natłuszczające do ciała, wszystko się jednak zmienia i skóra mojego ciała niestety też.


Sięgacie czasem po apteczne balsamy do ciała? 
Borykacie się z dyskomfortem zbyt ciasnej, napiętej, piekącej i swędzącej skóry?

poniedziałek, 9 lutego 2015

Avene. Cold Cream. Balsam do ust.

Kosmetyki firmy Avene wielokrotnie przewijały się przez mój blog. Nie jest to przypadek, to marka której ufam i po produkty której chętnie sięgam. Posiadam kilka ich kosmetyków, których używam regularnie, a gdy tylko się skończą, kupuję je ponownie. Sukcesywnie poznaję też inne kosmetyki, w nadziei że znajdę kolejną perełkę.

Balsam do ust jest potrzebą chwili. Tegoroczna zima daje mi popalić do tego stopnia, że nie tylko skóra twarzy jest ruiną, ale i usta przeżywają katusze w tym okresie. W rozsypce jestem przy okazji ja sama, bo trudno mi na co dzień funkcjonować, z tak odmiennym stanem mojej skóry.


Początkowo wystarczał mi Carmex  aplikowany o poranku, a nałożony ponownie wieczorem dawał ukojenie po całym dniu. Jednak teraz, gdy co i rusz na moich ustach goszczą pomadki, muszę posiłkować się czymś w ciągu dnia. Carmex nadal jest na podium, wspiera go jednak Cold Cream od Avene w chwilach gdy liczy się czas, a nie zawsze mam pewność że ręce są wystarczająco czyste, by wydobyć Carmex ze słoiczka.


Balsam Cold Cream ma wygodne i higieniczne opakowanie, w sam raz do kieszeni, czy do torebki. Sięgam po niego nawet wtedy, gdy nie mam pod ręką lusterka. Aplikacja jest prosta, do tego balsam nie pobiela, co jest ogromnym atutem, nie ma też smaku, ani zapachu. 

Zapewnia ukojenie spierzchniętym ustom, napięcie i dyskomfort w szybkim czasie znikają. Konsystencja nie jest lepka, ani tłusta, a mimo to, długo utrzymuje się na ustach.
Nie zbiera się w załamaniach, nie podkreśla suchych skórek, nie ma również mowy o szczypaniu, czy pieczeniu w mocno podrażnionych partiach ust. 


Opakowanie 15ml wydaje się niewielkie, jednak sam balsam jest bardzo wydajny, raz nałożony zabezpiecza usta na długo, nie odczuwam szybkiej potrzeby ponownej aplikacji.

Cena za balsam to około 28zł, nie jest to wygórowana kwota biorąc pod uwagę komfort użytkowania i efekty jakie daje.

Jakie kosmetyki marki Avene są Waszymi ulubieńcami?

sobota, 7 lutego 2015

TAG. Mój alfabet

Mam ostatnio ochotę na wpisy o luźniejszej tematyce, a że jakiś czas temu widziałam kilka postów przedstawiających w formie liter alfabetu podsumowanie minionego roku, stwierdziłam ze nie jest za późno, luty zalicza się dla mnie nadal do początku roku.


Oto 2014 rok moimi oczami, w literach alfabetu:

A. jak aparat. Od kiedy zdecydowaliśmy się na lustrzankę praktycznie nie chowam jej do szafki, leży zawsze na wierzchu, bo nigdy nie wiadomo kiedy przypomnę sobie o jakimś zaplanowanym zdjęciu.

B.  jak Bourjois. Lubię markę i już. Owszem, nie wszystkie produkty mi odpowiadają, jak np. rozsławione Velvet. Jednak uwielbiam cienie, podkłady, róże, błyszczyki.

C. Czechy, które były jednym z celów urlopowych, wyjazd był udany i już planuję powrót.

D. jak dystans, ten do krytycznego odbioru samej siebie staram się nadal wypracować, ale jest już znacznie lepiej.

E. Euphoria którą uwielbia moja mama. Na niej pachnie przepięknie, na mnie - zdecydowanie gorzej. Jest to jednak zapach jaki czuję przez większą część roku o poranku.

F. jak Farbowanie włosów, monotonna rutyna, ale lubię to.

G jak gulaszowa zupa, a ta z kolei kojarzy mi się z sobotą.

H jak Hebe, nie mogłoby być inaczej.

I jak Innocent zapach T. Muglera, zapach z którym się utożsamiam.

J to jogurty, przekąska w ciągu dnia, albo i opcja na śniadanie.

K jak Kawa, wypijam prawie litr dziennie.

L Lne& Spa w Krakowie, lubię tam jeździć, jeśli mam okazję i możliwość uczestniczyć w warsztatach jestem przeszczęśliwa.

M to Maestro, ostatnie lata to coraz większa gromadka ich pędzli w zasięgu mojej ręki.

N Nadstany, walczę z nimi z całych sił, mania kupowania i magazynowania nadal nie daje za wygraną.

O Oponka, znów ją wyhodowałam

P Pędzle :) uwielbiam je kupować i cieszyć się z ich używania.




R jak remonty, w 2014 zaliczyłam kilka drobnych poprawek, w tym dwukrotne malowanie mojego pokoju.
Brokat na ścianie daje niesamowity efekt.

S Second Hand, udało mi się upolować kilka super perełek.

T Tablet, moje przedłużenie ręki, jeśli tylko jestem w domu, to towarzyszy mi przy każdej czynności.

U Ujazd i Zamek Krzyżtopór, muszę tam wrócić.

W Wiedeń, chciałabym tam wrócić, mimo że miasto jest duże, to jeszcze nigdy się tam nie zgubiliśmy, a zwiedzania zostało nam na wiele  kolejnych pobytów.


Y to Youtube, który umila mi wolny czas.

Z to zapiekanka z makaronem, którą często serwuję w niedzielę, oczywiście jeśli mam dzień wolny.